Wystarczy się dobrze dobrać, aby nie mieć problemów w związku? To mit
Uważna obserwacja rzeczywistości, a także badania naukowe świadczą, że nie jest możliwe, aby para, nawet ta najbardziej dobrana, uniknęła między sobą większych lub mniejszych konfliktów. Oczywiście nie muszą to być typowe kłótnie.
Takie sformułowanie wydaje się oczywistą prawdą i niesie bardzo atrakcyjne przesłanie: wystarczy się dobrze dobrać, aby nie mieć problemów w swoim związku. Na przykład wypełnić zestaw psychologicznych kwestionariuszy, a następnie wybrać ją lub jego spośród osób o podobnych profilach osobowości. Chociaż taka procedura może przynieść korzyści, na pewno nie jest panaceum na bezkonfliktowe funkcjonowanie w związku. Życie każdego z nas jest zbyt złożone, aby jakiekolwiek narzędzia psychologiczne mogły zagwarantować stuprocentowy sukces czy brak konfliktu. Uważna obserwacja rzeczywistości, a także badania naukowe świadczą, że n i e j e s t m o ż l i w e, aby para, nawet ta najbardziej dobrana, uniknęła między sobą większych lub mniejszych konfliktów. Oczywiście nie muszą to być typowe kłótnie, czyli gwałtowne mówienie sobie nawzajem, mniej czy bardziej podniesionym głosem, jakie mamy stanowisko w danej sprawie. Konflikt to różnica interesów, pragnień, poglądów, pewna istniejąca niezgodność między osobami. Wcześniej czy później konflikty w związku m u s z ą się pojawić, dlatego że – najkrócej mówiąc – wypływają one z różnic między partnerami. Mamy na myśli nie tylko różnice wynikające z płci (o tym więcej powiemy w rozdziale IV), ale przede wszystkim różnice osobowościowe czy wręcz te absolutnie podstawowe, biorące się z faktu, że ja nie jestem dokładnie tobą, a ty nie staniesz się mną.
Napięcie pomiędzy „ja” i „ty” jest nieusuwalne i chociaż teoretycznie wydaje się oczywiste, to w praktyce życia, a szczególnie gdy mówimy o związkach damsko-męskich, brak respektowania tego napięcia czy też dążenie do jego zasypania jest źródłem wielu nieporozumień, cierpień czy wręcz rozpadu związku.
Przykład z gabinetu terapeuty
Wojciech: Przypomina mi się w tym kontekście para, z którą pracowałem przez kilka miesięcy. Trzydziestolatkowie, mniej więcej rok po ślubie, zgłosili się w kryzysie przejawiającym się poprzez częste kłótnie, posądzanie siebie nawzajem o złe intencje, różnego rodzaju pretensje prowadzące do narastającego poczucia wzajemnej obcości. W trakcie terapii okazało się, że kołem zamachowym ich konfliktu było współdziałanie problemów psychologicznych żony i męża, przyniesionych z rodzin, w których się wychowali.
U kobiety było to słabe i zniszczone poczucie kobiecości. Nieustannie domagała się od męża potwierdzenia jej znaczenia i wyjątkowości. Wymagała szczególnie, aby dawał jej nieustannie dowody, że jest ważniejsza niż jego rodzice i rodzeństwo. Było to dla niej tak ważne, że potrafiła ostro i bezpardonowo atakować i dezawuować męża.
On z kolei z rodzinnego domu wyniósł poczucie nieprzygotowania do życia w rodzinie. Czuł się niekompetentny w budowaniu wspólnego gospodarstwa domowego i radzeniu sobie w różnych sytuacjach. Miało to pewien mały pozytywny aspekt w kłótniach z żoną, polegający na tym, że mąż sam z siebie zwykle nie dążył do eskalacji konfliktu. Jego nawykowym schematem postępowania było unikanie go, przeczekiwanie, raczej izolowanie się. Mimo to owo zetknięcie roszczeń i oczekiwań żony z poczuciem niekompetencji męża było stałym aspektem ich kłótni, bez względu na to, jakiego tematu aktualnie dotyczyła.
Kłótnie powodowały wrogie uczucia do siebie nawzajem, przez co niszczyły relację. Mąż – chociaż zwykle nie potęgował konfliktu – od czasu do czasu reagował ostrzej wobec żony, czując się przez nią odrzucany. Potwierdzało to wtórnie jego przeświadczenie, że jest mało wartościowym mężem i ojcem. Żona traktowała jego wybuchy jako dowód, że dla męża jest kimś drugorzędnym. Szczególnym terenem tych „transakcji” był temat rodziny, z której pochodził mężczyzna. Jak wspomniałem, żona nieustannie zarzucała mu zbyt silne więzy z bliskimi i preferowanie kontaktów z nimi niż z nią. Po drobiazgowej analizie okazało się to zasadniczo nieprawdziwe, niemniej zmuszało mężczyznę do obrony, usprawiedliwień i tłumaczenia się. Prawdą zresztą było, że nie doceniał on wagi zewnętrznych granic, czyli między nimi a resztą świata. Kobieta zaś nie dostrzegała ważności granic pomiędzy nimi, czyli pewnej autonomii każdego z małżonków. Słowem, małżonkowie przyszli na terapię zamknięci w nieświadomym „tańcu”, obydwoje z wyraźnymi deficytami tożsamości wyniesionymi z domów rodzinnych.
Aby im pomóc, musiałem niejako równolegle pracować z każdym z nich w trakcie poszczególnych sesji. Na przykład praca z kobietą polegała głównie na uświadomieniu źródeł jej oczekiwań i faktu, że mąż nie będzie mógł ich w całości zaspokoić. Nie było to łatwe, ponieważ prezentowała się ona jako osoba mało autorefleksyjna, z wyraźną tendencją do działań impulsywnych. Z kolei w pracy z mężczyzną ważne było pokazywanie mu jego wyuczonej w kontakcie z matką pasywności, w której naśladował własnego ojca. Taka postawa powstrzymywała go od zajęcia jasnej pozycji, jeśli chodzi o wyraźne wyodrębnienie ich małżeństwa z rodzin pochodzenia. Z biegiem czasu małżonkowie coraz lepiej rozumieli swoją dynamikę i zaczęli brać za nią odpowiedzialność. Choć trudno im było, szczególnie kobiecie, zaakceptować fakt, że współmałżonek nie może w stu procentach wynagrodzić doznanych w dzieciństwie deficytów miłości rodzicielskiej. Niemniej, kończąc terapię, małżonkowie przejawiali większą odpowiedzialność za swoje reakcje, potrzeby oraz za losy ich dwojga jako pary.
Fragment książki "Kocham cię. Współczesne mity o miłości" (wyd. W drodze)
Skomentuj artykuł