Chorzy nie żałują, że nie byli w Tajlandii. Światowy Dzień Hospicjów i Opieki Paliatywnej

(fot. Damian Kramski/ Wydawnictwo WAM)
ks. Jan Kaczkowski

Wyobraźcie sobie, że jesteście w sytuacji granicznej. Ma miejsce wypadek albo dowiadujecie się o nieuleczalnej chorobie. Co by się stało priorytetem? - pytał ks. Jan Kaczkowski. Dziś obchodzimy Światowy Dzień Hospicjów i Opieki Paliatywnej.

Nie dlatego to mówię, żeby straszyć, ale żeby ewentualnie państwa przygotować na sytuacje graniczne. Jakbyśmy sobie z nimi poradzili?  Czy są jakieś sprawy, które macie niezałatwione? Czy jest ktoś, kogo powinniście przeprosić? Czy są jakieś relacje, które zaniedbaliście? Moi chorzy w hospicjum nie żałują tego, że nie byli na ekskluzywnych wczasach w Tajlandii, ale że nie zawalczyli o swoje relacje, o swoje dzieci, że całe życie byli skłóceni z najbliższymi, że nie przytulali się wystarczająco dużo.

Widzę ludzi, którym zawalił się świat 

Ja się uwielbiam przytulać. Uczciwie żyję w celibacie, przysięgam. Nie ma nic gorszego niż łajdaczący się ksiądz. Ale bardzo lubię się przytulać. Patrzę na waszych duszpasterzy. Lubią się księża przytulać? Ksiądz proboszcz na bank, ksiądz prałat jest lekko zaskoczony, ale myślę, że on z tą swoją otwartością na pewno też, w bardzo odpowiedzialny sposób, lubi się przytulać. Bliskość, ciepło. To jest ważne. W dzisiejszej Ewangelii Chrystus mówi swoim sługom: "Idźcie i nauczajcie, nie wdziewajcie dwóch sukien, nie bierzcie nic z sobą w trzosie, tylko zaufajcie". To jest też apel do nas.

Przecież nie zabezpieczymy się przed wszystkimi nieszczęściami, jakie mogą nas w życiu spotkać, za wczasu o nich myśląc. Jedynym naszym zabezpieczeniem jest zaufanie Panu Bogu. I nie mówię tego gołosłownie, ponieważ pracując w hospicjum,widzę ludzi, którzy są zderzeni, można powiedzieć, ze ścianą, którym w jednym momencie cały świat się zawalił. Też poważnie choruję, ale nie jestem bohaterem. Bohaterami byli ci, którzy mężnie znosili tortury w łagrach, którzy nie wydali gestapo tych, za których byli odpowiedzialni, czy ci, którzy mimo że ubecy ich męczyli w haniebny sposób, zachowali klasę. Ja jestem tylko chory.

Mój tato mówi - "kucani katolicy"

Wspominam o tym jedynie po to, by być bardziej wiarygodnym. O sytuacji granicznej nie mówię, bo tak sobie wymyśliłem, tylko dlatego, że zostałem w niej postawiony. Nie chciałbym być księdzem, który się nad sobą użala, który dramatyzuje: "tu mnie zabolało" albo "zostało mi mało czasu". No i co z tego? Jeden ksiądz w tę czy inną stronę - świat się naprawdę nie zawali. Pytanie na dzisiaj: czy mimo kłopotów wymagam od siebie? Czy czuję się na tyle zgnębiony przez życie, że jestem zgryźliwy? Czy cały czas zwalam na sytuację, na system, na cokolwiek innego tylko po to, żeby od siebie nie wymagać? Bo kiedy mówimy o zatwardziałych grzesznikach, to zawsze sytuujemy ich gdzieś tam, a przecież zatwardziali grzesznicy to my.

Mój tata, który określa się jako osoba niewierząca (nie siedzę w jego sumieniu; on pewnie mnie trochę prowokuje), ma trzeźwe spojrzenie na Kościół. I mówi: gdybyście tak naprawdę wierzyli, że w komunii świętej obecny jest Chrystus, to byście wszyscy podczas Mszy świętej uczciwie padali na kolana. To on wymyślił nazwę "katolicy kucani". Zobaczcie, często bywa tak, że nie chcemy się wyróżniać z tłumu, więc kucamy. Nie wierzymy na tyle, żeby uklęknąć. Boimy się pognieść spodnie albo podrzeć rajstopy, więc stosujemy dygnięcie kościelne. Strasznie głupie. Smutne. Albo jeżeli się żegnamy, to wygląda jak drapanie się po klacie, bo trochę nam głupio. I od tego się zaczyna. Od tych takich najprostszych gestów, od wiary, którą można wyznać gestem. Może tu jest przestrzeń do pracy?

Krzyczę, że jest inna rzeczywistość

Kiedyś, jeszcze daleko przed chorobą, szedłem do ołtarza, żeby odprawić Mszę świętą, a byłem wkurzony - zupełnie nie wiem na co, rozgoryczony, sfrustrowany. I przychodzę do ołtarza i mówię sobie: Johny, masz czelność sprawować Najświętszą Ofiarę i nie współcierpieć? Nie ofiarować siebie, nie wymagać od siebie? Chciałbyś być takim pluszowym księdzem, nieprawdziwym? Nie! Chcę od siebie wymagać na tyle, na ile mi Pan Bóg da sił. Dzisiaj bardziej niż kiedyś. Jestem chory, mam mało czasu, dlatego muszę robić rzeczy sensowne i dlatego będę szarpał rzeczywistość, starał się być czytelnym świadkiem. W wakacje pomieszkuję w Sopocie w moim rodzinnym domu przy Monte Cassino, tam jest pełno turystów.

Specjalnie idę trochę pod prąd i zawsze łażę w sutannie. Między innymi po to, by tą sutanną w niemy sposób krzyczeć, że jest inna rzeczywistość. Niech się patrzą jak na malowanego ptaka. Nie mam z tym żadnego problemu. W sutannie, w koloratce piję w jakimś ogródku piwo. Jeśli mam na to ochotę w Pucku, gdzie pracuję, też to robię. Gdybym usiadł po świecku, to byłoby coś dziwnego. Ludzie by się zastanawiali: dlaczego on się chowa? Nie mam nic do ukrycia. Muszę się przyznać do błędu, który do niedawna popełniałem. Wciąż powtarzałem, że chcę umrzeć godnie i z klasą... A potem poczytałem księdza Tischnera, który w czasie choroby (miał nowotwór krtani) na pytanie jak żyć i umierać, odpowiedział: "nieważne jak, ważne z Kim".

Chodziło zapewne o relacje z najbliższymi: rodziną, przyjaciółmi, ale także, a może przede wszystkim, o relację z Bogiem, bo to "Kim" w podyktowanej przez Tischnera książce "Jak żyć?" napisane jest dużą literą. Tak bardzo chciałbym do końca siebie rozdawać. Nawet się kompletnie zniszczyć, kompletnie dla Pana Boga styrać. Dać sobą wytrzeć podłogę. Kryterium przynależności do Boga jest prawość. My, katolicy, wierzymy, że wraz ze śmiercią nie kończy się wszystko. Jeśli naprawdę kochamy, to nie przegramy.

Fragment pochodzi z książki księdza Jana Kaczkowskiego "Grunt pod nogami"

Hospicjum, w którym można mieszkać z kotem i czuć się jak w SPA >>

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Chorzy nie żałują, że nie byli w Tajlandii. Światowy Dzień Hospicjów i Opieki Paliatywnej
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.