Abp Nossol: kard. Wyszyński odrzucał patriotyzm związany z niechęcią i nieżyczliwością wobec innych
- Podczas uroczystości millenijnych, 3 maja 1966 r. na Jasnej Górze, Prymas, wobec prawie milionowej rzeszy słuchaczy (...) postawił pytanie. "Musimy się zdecydować, jako chrześcijanie. I dlatego muszę się was zapytać, jako wasz prymas: przebaczamy, czy nie przebaczamy?" Minutowa, okrutna cisza…Proszę sobie to wyobrazić. Prymas się na to zdobył. Mógł ktoś przecież krzyknąć "Nie przebaczamy!". Ale trwała cisza. I w końcu: "Przebaczamy!"– tak o kard. Stefanie Wyszyńskim mówi abp Alfons Nossol, biskup senior diecezji opolskiej.
Maria Czerska, KAI: Czy są jakieś wspomnienia związane z Prymasem Wyszyńskim, którymi chciałby się Ksiądz Arcybiskup podzielić?
Abp Alfons Nossol: Tak. Pamiętam, jak wezwał mnie do siebie, by przekazać mi wiadomość o nominacji biskupiej. Byłem bardzo zaangażowany na KUL-u, mieszkałem tam. To było dla mnie niełatwe spotkanie. Prymas bez żadnych specjalnych wprowadzeń oświadczył, że Ojciec Święty życzy sobie, żebym przejął służbę biskupią w Opolu, bo tam potrzebny jest ktoś, kto z tych ziem pochodzi i zna ich swoistość. Powiedziałem mu – „Księże Prymasie, proszę wybaczyć, ale ja nie jestem kimś, kto jest w stanie sprostać wymogom takiej pracy. Przecież to musi przyjść duszpasterz, z pogłębionym doświadczeniem kapłańskim. Ja jestem teoretykiem, nie mam żadnych praktycznych doświadczeń. Nigdy nie byłem nawet wikarym, nie byłem proboszczem. Po święceniach zostałem skierowany na dalsze studia, bo nasze seminarium potrzebowało wykładowców”.
A on mi na to: „Oo, ja przeżywałem to samo. Przecież byłem w Lublinie, studiowałem. Raptem przyszło wezwanie, że mam zostać biskupem Lublina. I wszystkie moje założenia teoretyczne, ewentualne plany naukowe – wszystko się skończyło. Trzeba było pójść, bo takie było wezwanie Kościoła”.
Pozbawił mnie argumentów. Pozwolił mi się tylko wypowiedzieć. Widać było, że mu na tym bardzo zależy i muszę przyznać, że od czasu moich święceń biskupich – on mi właściwie w dużej mierze zawierzył.
Trzy dni przed jego śmiercią byłem w Warszawie, musiałem coś załatwić. My, biskupi, gdy przyjeżdżaliśmy do Warszawy, zawsze zostawialiśmy samochód na podwórzu Księdza Prymasa. To było pewne miejsce. Wyszła siostra, zapytałem o jego zdrowie. Powiedziała mi: „Księże biskupie, ostatnie chwile nadchodzą. A jakby tak ksiądz zajrzał do niego na chwileczkę?” Mówię „Dobrze, ale to trzeba go wpierw zapytać”. Spytała. Oczywiście, jak najbardziej, mam przyjść.
I on wtedy nawiązał do tamtego spotkania, do tych wątpliwości, obaw, że się nie ma doświadczenia duszpasterskiego, jest się teoretykiem. „No, widzisz, chłopcze” – powiada (byłem wtedy najmłodszym biskupem i dlatego on mnie tak tytułował: „chłopcze”). – „Tak żeś się wtedy bał, a przecież w Kościele opolskim się jakoś układa. Nie trzeba się było wtedy tak bardzo bać”. Powiedział też: „Wiesz, ja muszę powoli przygotować się do odejścia”. I jeszcze kilka pytań mi zadał. A potem: „Chłopcze, bardzo cię proszę, proszę mi udzielić swojego biskupiego błogosławieństwa”. Ja mówię: „Księże Prymasie, dobrze, ale proszę, niech najpierw Ksiądz Prymas mnie pobłogosławi”. Uczynił to, potem ja, pożegnałem się, wyszedłem.
Za dwa dni bodajże zmarł.
Takie było to nasze ostatnie spotkanie, wspaniałe, kapłańskie, z jego głęboką troską ale i radością, że przynajmniej częściowo udało mi się tę moją teoretyczność przezwyciężyć.
Szczęśliwie udało się Księdzu Arcybiskupowi z tą teorią jednak całkowicie nie zerwać.
Już jako biskup co drugi tydzień dojeżdżałem do Lublina, gdzie miałem 14 wykładów i seminarium. Mogłem więc nadal trochę teoretyzować ale też miałem szansę wprowadzać tę teorię, teologię Soboru Watykańskiego II w życie Kościoła.
A jak ocenia Ksiądz Arcybiskup wprowadzanie reformy soborowej w Polsce? Wobec kard. Wyszyńskiego pojawiały się zarzuty, że tę reformę opóźnia.
On był wielkim realistą. Znał naszą polską mentalność. Wiedział, jak to jest ważne i że tu chodzi o przyszłość Kościoła na tych ziemiach. My w tamtym czasie byliśmy tak bardzo zajęci nasza zagrożoną politycznie egzystencją, że trzeba było odnowę soborową przyjmować bardzo roztropnie. Sobór to był swego rodzaju nowy początek. Ważne było, by przyjmować go w taki sposób, pogłębiony, duchowy, by był wsparciem dla Kościoła, zastrzykiem nowych sił.
Prymas faktycznie nie spieszył się z wprowadzaniem decyzji Soboru, zwłaszcza w obszarach duszpasterskich, ale nie dlatego, że się bał, albo był w jakimś sensie przeciwny tym reformom, tylko dlatego, że działał rozważnie. Kard. Wyszyński był przecież jednym z Ojców Soborowych. On te reformy uchwalał i miał świadomość, czym Sobór jest dla Kościoła, dla przyszłości Kościoła, zwłaszcza u nas, na Wschodzie.
Pamiętam, że na temat nauki soborowej miałem okazję rozmawiać z nim jeszcze w czasie studiów. Bardzo interesował się tym, jak my, studenci i młodzi księża na KUL-u przyjmujemy tę nową naukę, w jaki sposób jest nam przekazywana, jaki jest wpływ uczelni i czy studia na KUL pomagają nam być „ludźmi soborowymi”. Te pytania zadawał zresztą też później, gdy już byłem biskupem. W przerwach w czasie spotkań Episkopatu przechadzaliśmy się po jego ogrodzie i on często ze mną rozmawiał na temat Soboru i odbioru nauki soborowej.
Ja miałem to szczęście, że byłem uczniem ks. prof. Granata, który jeszcze w trakcie pracy Soboru omawiał z nami studentami każdy nowy dekret. Wyjaśniał je w sposób bardzo pogłębiony z perspektywy teologicznej oraz podawał praktyczne wskazówki odnośnie wprowadzania ich w życie na gruncie polskim. Tak więc ja osobiście byłem Soborem po prostu zachwycony. Dzięki niemu mogłem próbować w sposób radośniejszy nie tylko być w Kościele ale i być Kościołem.
Czy zatem w tamtym czasie nie przeszkadzało Księdzu Arcybiskupowi, że Prymas Wyszyński się nie spieszył?
Nie. Ja wiedziałem, że komu jak komu, ale jemu na Kościele w Polsce bardzo zależy. Miałem do niego zaufanie. Poza tym, też byłem przekonany, że w pewnych sprawach nie należy się spieszyć, nie warto działać na siłę, spektakularnie. Trzeba to robić powoli. I skutecznie. To np. dotyczyło tematów ekumenicznych.
A jak wyglądało zaangażowanie ekumeniczne kard. Wyszyńskiego, jego stosunek do ekumenizmu?
Gdy rozmawialiśmy prywatnie podczas moich pobytów u niego, czy podczas zebrań Episkopatu, o czym już wspominałem, on bardzo często mnie pytał właśnie o sprawy ekumeniczne. W wielu wypadkach ja nieco inaczej widziałem te problemy, akcentowałem, że nie trzeba się bać wpływów innych wyznań chrześcijańskich na nasz polski sposób patrzenia na Kościół. Trzeba podkreślić, że w czasach, gdy Prymas studiował teologię o ekumenizmie za wiele się nie mówiło. Natomiast nawet jeśli miał jakieś wewnętrzne obawy, czy opory, on dekret o ekumenizmie przyjął i go w Kościele w Polsce realizował.
Muszę zresztą przyznać, że nawet mnie pod tym względem zaskoczył. Nabożeństwa w czasie Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan zawsze kończyły się w jednym z kościołów warszawskich i kazania w czasie tych nabożeństw głosili na przemian raz ksiądz katolicki raz duchowny z Kościoła reformacyjnego lub prawosławnego. A nasz Prymas, który się nie spieszył, który nie był nowinkarzem - temu się nie sprzeciwiał. Nie było to normą w polskich diecezjach. W wielu nie było zgody na to, by ktoś z niekatolickiego Kościoła głosił kazanie w świątyni katolickiej, podobnie, jak nie pozwalano, by ksiądz katolicki przemawiał w świątyni należącej do innego wyznania. W wielu miejscach nawet samo wstąpienie do świątyni niekatolickiej, by zobaczyć, jak wewnątrz wygląda, traktowane było jako coś niewłaściwego. Tymczasem Prymas, może nie zachęcał do tych wzajemnych kazań, ale zezwalał.
Sam pomysł był autorstwa bp Władysława Miziołka, biskupa pomocniczego warszawskiego, ówczesnego przewodniczącego Komisji Episkopatu ds. Ekumenizmu, z którym ja zresztą też w ramach tej komisji współpracowałem. Gdy już byłem biskupem w Opolu, w czasie Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan też modliliśmy się w ten sposób. Mogę więc powiedzieć, że przejąłem to z diecezji Księdza Prymasa.
A czy Prymas Wyszyński sam brał udział w tych nabożeństwach?
Nie, on sam nie brał udziału, natomiast wspierał działalność bp Władysława Miziołka. Doskonale wiedział, że jest to człowiek, który się na ekumenizmie zna, któremu na ekumenizmie zależy. I jego właśnie uczynił swoim biskupem pomocniczym. Prymas był zresztą w sprawach ekumenizmu na bieżąco. Bp Miziołek mu referował, jak układają się relacje z Polską Radą Ekumeniczną, jak wypadają te nasze dialogi, czy to postępuje naprzód, czy się wzajemnie ubogacamy, czy dochodzi do kłótni…
Dochodziło do kłótni?
Do kłótni może nie, ale czasem niektóre sprawy stawiane były w sposób obsesyjnie jednoznaczny, bez otwartości konfesyjnej. Trzeba było działać systematycznie, wolno, nie na siłę. Tak właśnie pracował bp Miziołek i później również ja, jako przewodniczący Komisji Episkopatu ds. Ekumenizmu.
Natomiast kard. Wyszyński widział, że ekumenizm się w Warszawie rozwija i że na tych spotkaniach, modlitwach o jedność, my, chrześcijanie się jednak zbliżamy.
Ma Ksiądz Arcybiskup ogromne zasługi i doświadczenie w pracy na rzecz pojednania polsko – niemieckiego. Jak ocenia Ksiądz Arcybiskup rolę kard. Wyszyńskiego w tym procesie?
Można śmiało powiedzieć: wielkim przyjacielem Niemiec nie był. Miał do Niemców i nawet do Kościoła w Niemczech stosunek krytyczny, choć to był krytycyzm twórczy. Ale wiedział, że razem musimy być Kościołem. Wspaniały list biskupów polskich do biskupów niemieckich - „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie” – w istocie zapoczątkował proces pojednania. Zachwyciło mnie, gdy widziałem, wobec nagonki, która się wówczas rozpętała, jak kard. Wyszyńskiemu na tym pojednaniu zależało.
Oburzenie, w dużej mierze inspirowane politycznie i ideologicznie, było ogromne. Jak można Niemców prosić o przebaczenie? Ze strony władz komunistycznych pojawiały się oskarżenia, że biskupi zdradzają Ojczyznę. Ale oburzonych było też wielu starszych księży. Widziałem to też na KUL-u. Jak można? To, że my przebaczamy Niemcom, to jeszcze możemy zaakceptować. Ale, że my prosimy o przebaczenie?! To było dla wielu ludzi po prostu za dużo… Trzeba było sens tego orędzia przybliżyć ludziom duszpastersko. I to podjęto.
A podczas uroczystości millenijnych, 3 maja 1966 r. na Jasnej Górze, Prymas, wobec prawie milionowej rzeszy słuchaczy nawiązał do tej sprawy. Wyjaśniał to, przybliżał i wreszcie postawił pytanie. – Musimy się zdecydować, jako chrześcijanie. I dlatego muszę się was zapytać, jako wasz prymas: przebaczamy, czy nie przebaczamy?
Minutowa, okrutna cisza…
Proszę sobie to wyobrazić. Prymas się na to zdobył. Mógł ktoś przecież krzyknąć „Nie przebaczamy!”. Ale trwała cisza. I w końcu: „Przebaczamy!”.
W tym momencie krok na drodze do pojednania został postawiony. A cała sprawa z perspektywy duszpasterskiej ale i politycznej została rozwiązana. Po mistrzowsku.
Kard. Wyszyński był wielkim patriotą ale jego patriotyzm był zakorzeniony w świadomości jedności chrześcijańskiej. Patriotyzm związany z niechęcią, nieżyczliwością wobec innych – odrzucał. Była to postawa bardzo realistyczna, perspektywiczna i twórcza. Patrzył w ten sam sposób, co Jan Paweł II, który mówił, że „patriotyzm jest czymś wzniosłym, ale musi być on kształtem miłości a nie nienawiści”.
Kim był kard. Wyszyński dla Księdza Arcybiskupa?
Był naprawdę prymasem. Miał świadomość swojej roli, tego, kim jest. Ale był też wielki w tym, że usiłował zrozumieć ludzi myślących inaczej. Miałem doświadczenie takich dialogów z nim, np. dotyczących ekumenizmu, o czym wspominałem. Nie żądał, by myśleć dokładnie tak, jak on. Byleby tylko mieć na względzie czynienie prawdy w miłości. „Veritatem facere in caritate” – to hasło tak ważne było na KUL-u, do czego też Prymas Wyszyński bardzo się przyczynił. Czynić prawdę w miłości, nie tylko głosić prawdę, ale ją czynić. To właśnie hasło wybrałem sobie na moją dewizę biskupią.
Skomentuj artykuł