Grzegorz Kramer SJ o radach, które katolicy dają odchodzącym księżom
"Zawsze, jak czytam te wszystkie dobre rady, wracam do swojego największego kryzysu, po którym byłem bliski rezygnacji i widzę, że bardzo dobrze wtedy szło mi w modlitwie, dobrze pracowałem, nie żyłem w osamotnieniu" - pisze Grzegorz Kramer SJ.
Pewnie, że mi smutno z powodu odejścia Michała z Łodzi, Łukasza z Lublina czy Michała z Tychów. Smutno mi też z powodu samobójczej śmierci dwóch Piotrów (naszego współbrata) i księdza z Kotunia. Smutno mi, że odeszło kilku innych bez "świateł reflektorów".
Choć mi smutno, to nie dołączę do tych księży, którzy w mediach deklarują: "gdyby przyszła mi kiedyś myśl o odejściu z kapłaństwa lub zrobieniu czegoś głupiego, to dajcie mi po zębach na otrzeźwienie". Wiem już, że takie deklaracje składa się wtedy, kiedy człowiek jest silny, kiedy nie przeżywa większych wątpliwości. Wiem, że ci, którzy odeszli teraz, też tak kiedyś mówili.
Nie, oczywiście, że nie chodzi o bicie braw, o mówienie: nic się nie stało.
Kiedy ktoś rezygnuje ze swojej drogi życiowej, to nie jest to okazja do pokazania swojej "lepszości". Oczywiście, że nie spotkamy tego w postaci zdania: Pan X odszedł z kapłaństwa, ja zostałem - jestem lepszy. Nie, ale katolickie internety pełne są frazesów, pięknych rad, żądań i analiz. Od razu znajdą się tacy, co wiedzą, że delikwent:
- nie odmawiał brewiarza,
- żył w osamotnieniu,
- udawał,
- jest głupi,
- powinien pójść do psychologa,
- nie modlił się,
- miał romans,
- ma coś na sumieniu.
I wiele innych. Zawsze, jak czytam te wszystkie dobre rady, wracam do swojego największego kryzysu, po którym byłem bliski rezygnacji i widzę, że bardzo dobrze wtedy szło mi w modlitwie, dobrze pracowałem, nie żyłem w osamotnieniu. Życie to nie jest kwestia zero-jedynkowa, ono jest zawsze splotem różnych wydarzeń, często niezależnych od zainteresowanego.
Jeszcze raz powtórzę, nie chodzi o to, by klaskać, kiedy ktoś ogłasza takie decyzje, ale dalej zostać człowiekiem, który dzięki swojej wierze jest w stanie zrozumieć człowieka, niekoniecznie akceptując jego decyzje i czyny.
Nasze chrześcijaństwo nie sprawdza się wtedy, kiedy rodziny są święte, księża nie mają wątpliwości swojego powołania, czy kiedy nie spotykamy żadnych rozwodników i homoseksualistów. Chrześcijaństwo powstało na fundamencie kosmicznego kryzysu - Bóg w reakcji na grzech staje się człowiekiem. I ono dalej okazuje swoją moc, właśnie w sytuacjach kryzysowych. Dopiero, kiedy pojawia się sytuacja graniczna, w moich reakcjach okazuje się, czy jestem uczniem Jezusa, czy dalej poganinem, który jedynie argumentuje swoje diagnozy moralnością wypływającą z chrześcijaństwa.
Skomentuj artykuł