Ile może zmienić jedna armatnia kula? Wywiad rzeka ze św. Ignacym

Ile może zmienić jedna armatnia kula? Wywiad rzeka ze św. Ignacym
Nawrócenie Ignacego Loyoli - o. Mateusz Orłowski SJ
św. Ignacy Loyola SJ / Paweł Kosiński SJ

Rozpoczynamy Jubileuszowy Rok Ignacjański. Jest to okazja do zainspirowania się doświadczeniem św. Ignacego Loyoli. W takich okolicznościach „wywiad rzeka” byłby czymś naturalnym. Gdyby to było możliwe, mógłby tak wyglądać - część I*.

Paweł Kosiński: Witam Ojca serdecznie. Mówi się, że pozornie przypadkowe zdarzenia mogą stać się opatrznościową szansą. To prawda?

Ignacy Loyola: Tak, to prawda. Sam jestem tego najlepszym przykładem, choć nie lubię opowiadać o sobie i niechętnie wracam do przeszłości.

PK: Na początku ustalmy, jak się mam do ojca zwracać: „ty” czy przez „ojciec”? W swoim doświadczeniu duchowym miał bowiem ojciec taki okres, kiedy do wszystkich mówił na „ty”, nie zważając na tytuły czy godności. Jak się zatem mam zwracać?

IGNACY: To prawda, że kiedyś tak właśnie myślałem, czułem, ale to było niedługo po nawróceniu, kiedy poszukiwałem swojego stylu, swojego sposobu kontaktowania się z Bogiem i ludźmi. Teraz wiem, że to jest sprawa drugorzędna, jestem w tym wolny.

PK: Dobrze, to pozostanę przy „ojciec”. Dzisiaj mamy szczególną okazję do rozmowy, której nie chciałbym zaniedbać. Tego dnia bowiem, przypadkowa kula wystrzelona z armaty roztrzaskała ojcu nogę, czyniąc praktycznie kaleką. Ale to był tylko początek historii, która doprowadziła ojca do nawrócenia i świętości. Od czego ją zaczniemy?

IGNACY: Może od samego początku: od domu rodzinnego. To ważne. Należałem do klanu Oñaz-Loyola. Oñaz i Loyola to nazwy majątków ziemskich służące za nazwisko naszej rodzinie. Rodowód, pochodzenie – niekoniecznie związane z pozycją społeczną – ma wśród Basków ogromne znaczenie, a najbliższa rodzina, złożona z dwóch lub trzech najbliższych pokoleń, jest czymś w rodzaju streszczenia tego rodowodu. Dzieci nie mówią „mój ojciec”, „mój dom”; wszystko jest „nasze”: „nasze drzewa”, „nasze owce”.

PK: Opowie nam ojciec coś o miejscu, z którego pochodzi, o krajobrazach, kolorach i zapachach, które grają ojcu w duszy?

IGNACY: Loyola położona jest w samym sercu długiej, lekko wygiętej w łuk doliny. Jej środkiem płynie mała rzeczka o nazwie Urola. Jest na tyle mała, że ledwo wprawia w ruch kilka kuźni i młynów. Dolina nie różni się niczym od innych dolin, zagubionych w labiryntach gór.

Na wiosnę i w lecie dominuje tu soczysta zieleń, która w jesieni przeobraża się w złoto, a zimą - w fiolety i czerwienie.

Z jednej strony naszego domu-warowni wznoszą się wzgórza pokryte gęstymi lasami. Z drugiej strony wznosi się okazała wapienna bryła góry Izarraitz z szarym, łysym grzbietem, różowiącym się lekko w słoneczne dni. Wspięcie się na jej grań - to dowód męstwa.

PK: Jaki wpływ miały na ojca te przestrzenie?

IGNACY: Przyszedłem na świat na odludziu, w samotnym domu położonym jednakowo daleko od dwóch najbliższych miasteczek, Azpeitii i Azcoitii, w domu, który był otoczony gąszczem lasu. Urodziłem się i mieszkałem w świecie odciętym od miejskiej cywilizacji. Pewnie dlatego z natury jestem samotnikiem.

PK: A jaka była ojca rodzina?

IGNACY: Nie miałem szczęścia poznać dziadków. Nie słuchałem ich opowieści i legend. Nie doświadczyłem ich czułości. Dziś widzę, że to wielka strata. Niewiele pamiętam na temat swej matki. Zmarła, kiedy miałem kilka lat. Jej śmierć mocno naznaczyła moje wczesne dzieciństwo. Zastępowała mi ją mamka, María Garín, która mnie wykarmiła, bratowa Magdalena Araoz, i kilka bardzo pobożnych kobiet z Manresy.

PK: A ojciec? Powiedzmy coś o nim.

IGNACY: O moim ojcu też nie potrafię powiedzieć wiele. Urodziłem się 24 lata po ślubie rodziców. Jestem najmłodszym z trzynaściorga rodzeństwa. Miałem też dwóch innych braci – nieślubne dzieci mojego ojca. Kiedy miałem siedem lat, w naszym zamku pojawiła się nowa pani domu – żona mojego starszego brata, Martína, drugiego w kolejności, bo mój najstarszy brat zginął wcześniej w Neapolu.

PK: Czyli dzieci Martína były mniej więcej w ojca wieku?

IGNACY: Tak, właściwie wychowywałem się razem z nimi. Byłem rozdarty pomiędzy dwoma pokoleniami, z typowymi dla tej sytuacji rozterkami. Przyrównywałem się do dorosłych braci, wobec których czułem się jeszcze dzieckiem, i trzymałem dystans wobec bratanków, wobec których uważałem się za dorosłego. Na szczęście ojciec, który jeszcze żył, doszedł do wniosku, że powinienem zmienić otoczenie, i wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję, żeby wysłać mnie do Arévalo. Niedługo potem jednak zmarł (tu Ignacy na chwilę zamilkł… I dodał:).

Pamiętam swoich braci: Juana, Martína, Beltrána… Pamiętam Pedro, on był księdzem o dominującym charakterze, ale rozwiązłym trybie życia, miał konkubinę i kilkoro dzieci. Pamiętam siostry: Juanizę, Magdalenę, Petronilę, Sanchę... O nieślubnych braciach dowiedziałem się później.

Duma i rozpusta – to był nasz prawdziwy herb rodowy. Loyola oznacza błotniste bajoro. Ja, jak i my wszyscy, jesteśmy ulepieni z tej samej gliny i byłbym kolejnym ogniwem tego samego łańcucha, gdyby nie ta kula armatnia wystrzelona w Pampelunie.

PK: Skoro jesteśmy przy kuli armatniej, która ojca dosięgła, to jak to się stało, że mając prawie 30 lat, wciąż był ojciec sam? Zwyczaje były przecież zupełnie inne wtedy.

IGNACY: Trudno mi odpowiedzieć tak jednoznacznie, ale powodem było chyba to, że byłem wtedy człowiekiem oddanym marnościom tego świata. Ćwiczyłem się w sztukach walki, bo chciałem być dobrym rycerzem i zdobyć sławę. Tak, to były próżne pragnienia, ale one dominowały. Nie brałem udziału w walkach, nie byłem też nigdy zawodowym żołnierzem. Upodobanie i sławę rycerską chciałem zdobyć na hucznych turniejach rycerskich, w honorowych potyczkach. Nie ma się co oszukiwać: to były boje na niby. Kochałem światowe książki, rycerskie romanse pełne zmyślonych historii. Mój temperament nie pomagał: jestem porywczy i ten charakter, pozbawiony wodzy i hamulców, nadał ton mojej młodości.

W wyobraźni identyfikowałem się z fantastycznymi bohaterami podniecających rycerskich opowieści. Byłem odważny, to prawda, i pragnąłem dokonać wielkich czynów. Ale byłem też wytwornym młodzieńcem, lubiącym zbytek i eleganckie stroje. Lubiłem prowokować, byłem skłonny do bitki. Ale przyznam, że w ciężkich chwilach prosiłem o pomoc Matkę Boską. Inni pewnie opisaliby mnie jako człowieka „wielkiego i szlachetnego ducha”, który był zdolny „zrobić wiele w tym, do czego się przykładał”. Ale ja byłem młodzieńcem o długich, bardzo jasnych i pięknych włosach, i fantazjowałem na temat wielkich przygód i bohaterskich czynów.

PK: Co było powodem takiej postawy? Czy to dworskie obyczaje, brak wiary czy powierzchowność?

IGNACY: Być może. Byłem dość swobodny w miłostkach, zabawach i honorowych pojedynkach. Tak minęła mi młodość. Chociaż byłem oddany sprawom wiary, nie żyłem zgodnie z jej zaleceniami, nie wystrzegałem się grzechów, lubiłem gry, historie z kobietami, bójki i popisywanie się bronią. To wszystko było wynikiem złych nawyków. Byłem powierzchownym konformistą.

Tak, byłem ochrzczony, byłem wierzący, ale moja wiara nie była żywa i czynna. Byłem przeciętnym chrześcijaninem. Moje marzenia nie miały nic wspólnego z cnotami czy samokontrolą. Zostałem zaatakowany i zwyciężony przez grzechy ciała.

PK: Dosyć surowo ojciec ocenia swoją młodość. A co w niej było pozytywne, gdzie łaska mogła się „zaczepić” i pociągnąć ojca ku Bogu?

IGNACY: Mógłbym tu wymienić kilka rzeczy. Nigdy nie uczestniczyłem w rozboju i grabieży, gdyż wydawało mi się to niegodne. Nigdy też nie bluźniłem, jak niemal wszyscy wokół – nawet kiedy cierpiałem z powodu nieznośnych bólów. Nigdy też nikogo nie znienawidziłem, nawet moich oponentów czy wojennych wrogów. Dzisiaj widzę, że istniały we mnie granice, których nie sforsowała podłość, takie bastiony poczucia godności, wstydu, szacunku dla samego siebie. I wiem już, że każdy człowiek jest w stanie się odkupić, ratując te maleńkie, nietknięte fragmenty samego siebie, wzmacniając je, nadając działaniom nowy kierunek. Ale czasami potrzeba do tego „armatniej kuli”…

PK: Gdy to się działo, jaka sytuacja panowała wtedy w Pampelunie.

IGNACY: Kraj Basków to region na północy dzisiejszej Hiszpanii, na granicy z Francją i dlatego przechodził nieustannie z panowania jednych pod panowanie drugich – i z powrotem. Poszczególne rody naszej krainy były także podzielone. W momencie, o którym rozmawiamy, obrońcy miasta czuli się poddanymi korony hiszpańskiej, a walczyli przeciw zwolennikom Francuzów. Ludność miasta była za to raczej po stronie francuskiej. Dlatego rada miejska chciała przejąć władzę i rozpocząć rokowania pokojowe, żeby uniknąć oblężenia.

Ja nie chciałem opuścić twierdzy. Wstydziłbym się, bo to wyglądałoby na ucieczkę. Moi towarzysze, widząc jasno, że nie potrafią się obronić, byli zdania, że trzeba się poddać, o ile tylko otrzymają obietnicę zachowania życia. Ale przytoczyłem stojącemu na czele władz miasta alkadowi tyle argumentów i byłem tak przekonujący, że skłoniłem go do obrony – wbrew opinii wszystkich oficerów.

PK: I co się wtedy stało?

IGNACY: Rada miejska Pampeluny udała się uroczyście na stronę francuską, gdzie ogłosiła kapitulację. Zaproponowane warunki pokoju wydały mi się jednak haniebne i sprzeciwiałem się jakimkolwiek układom. W tej sytuacji pozostawało tylko jedno wyjście – stanąć do walki, bić się i bronić zamku do upadłego.

Gdy nadszedł dzień, w którym spodziewaliśmy się szturmu, postanowiłem się wyspowiadać. Brałem pod uwagę, że mogę tego dnia zginąć. Nie było wśród nas księdza. Dlatego, naszym zwyczajem, wyznałem swoje grzechy wobec jednego z towarzyszy broni.

PK: A jak to się stało, że został ojciec ranny?

IGNACY: Jeśli dobrze pamiętam, było to 20 maja. Byłem wtedy w wyższej części zamku, gdzie nie było jeszcze muru ochronnego, i patrzyłem na lecące na nas kule. Nie była to precyzyjna operacja. Kule spadały dosyć przypadkowo. Nie minęło dużo czasu, gdy jedna z nich ugodziła mnie w nogę. Ból był potężny; poza połamaną nogą miałem też ciężko zranione drugie kolano – dlatego, że kula przeszła mi między nogami.

Moi towarzysze przenieśli mnie niżej, zrobili tymczasowy opatrunek i zostawili mnie. Byłem fizycznie i psychicznie wykończony, leżałem w ciemnościach, oczekując z niepokojem na wkroczenie zwycięzców.

PK: Co ojciec wtedy czuł? Myślał o śmierci, o Bogu?

IGNACY: Nie, nie myślałem o Bogu. W głowie miałem tylko prorocze słowa mojej starej ciotki, zakonnicy, Mariny Guevary: „Nie nabierzesz rozumu, Iñigo, i nie ustatkujesz się dopóty, dopóki ktoś ci nogi nie złamie”. Ale nie załamałem się. Paradoksalnie zwycięstwo Francuzów dodało mi nadziei. Skupiłem całą swoją energię na tym, żeby przeżyć.

PK: A jak ojca potraktowali zwycięzcy?

IGNACY: Bardzo dobrze, z kurtuazją i życzliwością. Znaleźli mnie leżącego, przewieźli do miasta, gdzie byłem dobrze znany i dali mi schronienie. Przyprowadzili lekarzy, dali wszystko, czego potrzebowałem. Byłem mimo wszystko uprzywilejowaną ofiarą tej wojny. Wrogowie przychodzili do mnie w odwiedziny, a ja odwdzięczałem się im, obdarowując swoją tarczą, sztyletem i zbroją.

Trwało to około dwa tygodnie.  Potem postanowili wysłać mnie do domu, aby mógł się tam spokojnie zająć leczeniem, które miało być długie. Odesłano mnie na noszach. Miejscowi nieśli mnie ostrożnie, ale ta podróż była naznaczona bólem: nie tylko fizycznym, ale także duchowym.

PK: Jak ojciec został przyjęty w Loyoli?

IGNACY: Byłem bardzo obolały, wciąż na granicy życia i śmierci. Martín robił mi wymówki z powodu szaleństwa, jakiego się według niego dopuściłem w Pampelunie. Doña Magdalena, moja bratowa, otoczyła mnie za to czułą i troskliwą opieką.

Bóle w kościach były przeszywające i nieznośne. Z prawym kolanem, pokiereszowanym przez kulę, było coraz gorzej. Może w Pampelunie źle złożono złamanie, może złożone kości podczas podróży zmieniły położenie. Nie wiadomo. Wzywano do mnie kolejnych lekarzy i chirurgów.

PK: Czy oni pomogli?

IGNACY: Niestety nie. Wbrew przepowiedniom i oczekiwaniom mój stan jeszcze bardziej się pogorszył. Nie mogłem jeść. Lekarze stracili nadzieję na to, że wydobrzeję. W okolicach uroczystości św. Jana Chrzciciela – 24 czerwca – poradzono mi, żebym się wyspowiadał. Już nie pamiętam, kto mi to doradzał. Być może nawet mój brat Pedro, kapłan-nieudacznik, którego nie można uważać ani za przykład dobrego chrześcijanina, ani dobrego księdza. Może to zasługa mojej bratowej, Magdaleny, bo ona była dobrym duchem w rodzinie.

PK: Posłuchał ojciec tej rady?

IGNACY: Tak, posłuchałem, ale pomimo spowiedzi i przyjęcia Komunii świętej mój stan się nie poprawiał. Byłem w stanie krytycznym. Lekarze orzekli, że jeśli do północy nie poczuję się lepiej, to można mnie uważać za straconego. Jednak o północy, w dzień św. Piotra, do którego miałem zawsze wielkie nabożeństwo, zacząłem czuć się lepiej. Ku zdumieniu lekarzy po kilku dniach zagrożenie śmiercią minęło. Wracałem do życia i... – aż trudno w to uwierzyć! – do mojego dawnego życia… do swoich próżnych fantazji.

PK: Tu się, ojcze, zatrzymamy. Przypadkowo wystrzelona kula armatnia w Pampelunie przykuła ojca na dłuższy czas do łoża w Loyoli. Bóg jednak wykorzystał ten czas, aby ożywić te ocalałe, nieskażone obszary ojca dłoni, ust, serca i duszy i pociągnął do nowych, wielkich rzeczy. Ale posłuchamy o tym już przy najbliższej okazji, dobrze?

IGNACY: Dobrze. Będzie to, co Bóg da. Poddajmy się Jego prowadzeniu.

 

* Tekst został przygotowany w oparciu o: Opowieść Pielgrzyma. Autobiografia; Kraków 2002 oraz José Ignacio Tellechea Idígoras, Ignacy Loyola. Sam i na piechotę; Kraków 2015.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
św. Ignacy Loyola

Zobacz wszystko na nowo w Chrystusie

Opowieść Pielgrzyma to nie tylko poruszająca historia życia i nawrócenia św. Ignacego Loyoli. To przede wszystkim świadectwo człowieka, dla którego najważniejszą rzeczą było schronić się i nieustannie trwać w...

Skomentuj artykuł

Ile może zmienić jedna armatnia kula? Wywiad rzeka ze św. Ignacym
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.