Kłopot z Innym
Przeciętny człowiek naprawdę nie pragnie wojen, głodu i cierpienia. Chce za to kochać, budować bezpieczne warunki dla swoich rodzin, znaleźć w swoim życiu sens i cel, by było ono dobre i owocne. I to jest naturalne, ludzkie pragnienie – niezależne czy rodzisz się w Europie, w Afryce czy na Bliskim Wschodzie.
Rozmawiam ze znajomym o majaczących w oddali Świętach Bożego Narodzenia. W trakcie rozmowy zwierzam się, że kompletnie nie wiem, jak przygotować się na ten czas i że sama myśl o tym, że gdzieś, tam, w lasach mogą marznąć, głodować i umierać ludzie – napełnia mnie całą gamą przykrych emocji i odbiera radość oczekiwania. Na to znajomy z przekąsem stwierdza, że sam nie wie, co o tym wszystkim myśleć, bo przecież nikt „tych ludzi do Europy nie zaprasza”…
Ćwiczenia z empatii
Po wieczornej modlitwie pyta mnie nasz 7-letni syn: „Mamo, ale czemu się modlimy za tych ludzi w lesie na granicy? Podobno mają broń, granaty i podobno biją naszych żołnierzy. Tak Piotrek mówił w klasie”. W odpowiedzi Najlepszy z mężów bierze synka ze rękę i wychodzi z nim na balkon. Listopadowa noc dotkliwie przypomina o nadchodzącej zimie, bo chociaż ciągle na plusie, to wilgoć przenika przez zimową kurtkę narzuconą szybko na piżamkę. „Czy chciałbyś spędzić w takich warunkach noc? Z daleka od swojego łóżeczka, od swoich babć i dziadków, z głodnym brzuszkiem?”. „No jasne, że nie”. „Więc, synku, myślę, że zdecydowana większość tych ludzi też tego nie chce” – tłumaczy spokojnie. „Pomyśl, czy chciałbyś teraz wyjechać do innego kraju, zostawić wszystko, co znasz i co jest ci bliskie?”. „No nie. Lubię nasz dom. Nie lubię wyjeżdżać”. „A widzisz, czasami, w niektórych państwach jest tak źle, że ludzie muszą uciekać, bo boją się o swoje życie i zdrowie”.
Myślę o tych dwóch scenkach, śledząc medialne doniesienia o politycznych planach wobec sytuacji na wschodniej granicy. Przy całej świadomości złożoności problemu, z którym jako kraj mamy do czynienia, nie mogę przestać myśleć ze wstydem i z bólem o tym, jak łatwo nam przychodzi dehumanizacja drugiego człowieka i zobojętnienie na ludzki dramat. Bez trudu ferujemy wyroki, stygmatyzujemy bliźniego i powielamy stereotypy – zarówno te dotyczące migrantów, jak i polityków czy służb państwowych. Nasz język częściej służy nam jako karabin niż jako narzędzie do budowania wokół siebie lepszego, piękniejszego świata. A wystarczyłyby codzienne, regularne ćwiczenia z empatii, by przerwać ten samonapędzający się mechanizm krzywdzenia.
Jednym z aksjomatów, które uważam, że są notorycznie zakłamywane przez dzisiejszą kulturę medialną, jest to, że ludzie pragną żyć w pokoju. Bo przeciętny człowiek naprawdę nie pragnie wojen, głodu i cierpienia. Chce za to kochać, budować bezpieczne warunki dla swoich rodzin, znaleźć w swoim życiu sens i cel, by było ono dobre i owocne. I to jest naturalne, ludzkie pragnienie – niezależne czy rodzisz się w Europie, w Afryce czy na Bliskim Wschodzie. Byłoby cudownie, gdyby w każdym z nas, gdy poczuje się pokusę, by maczugą swego słowa ferować wyroki o „podstępnych imigrantach szturmujących nasz kraj”, pojawił się choć cień refleksji, jak to jest żyć w kraju, gdzie dzień w dzień czuje się strach i bezsilność. Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby zdecydować się zostawić wszystko, co się zna i wyruszyć z plecakiem na plecach, dzieckiem na ramieniu do kraju, o którym pewnie wie się tyle, co nic? Bo ktoś powiedział, że tam można lepiej żyć…
Myślę, że nam, większości polskiego społeczeństwa, w naszych wygodnych, ciepłych mieszkaniach, w komfortowych warunkach, z pełnymi brzuchami, w kraju, w którym jesteśmy przyzwyczajeni, że mamy wszystko, co niezbędne do życia, na wyciągnięcie ręki, w którym możemy bezpiecznie pracować, bawić się, uczyć i być ze sobą – strasznie trudno jest wykonać w sobie takie ćwiczenie z empatii. Bo ono siłą rzeczy wyrzuca ze strefy komfortu i pokazuje często niewygodną prawdę o nas samych. Dużo łatwiej kliknąć przycisk pilota i jednym, szybkim ruchem zmienić przejmujące zdjęcie z granicy na pełną radosnych kadrów reklamę nowego smartfona.
Zaakceptować Innego
To, że nie potrafimy postrzegać naszych bliźnich z Syrii, Iraku czy Libii jako takich samych ludzi jak my sami, wydaje mi się wierzchołkiem góry lodowej. Bo czyż nie jest tak, że w ogóle coraz mniej akceptujemy to, że ktoś jest inny niż ja, ma inne poglądy, marzenia, sposób widzenia świata? Czyż nie jest tak, że dzisiejsza polaryzacja społeczeństwa, podsycana przez cynicznych ludzi i cementowana funkcjonowaniem baniek medialnych, drastycznie zmniejsza w nas skłonność do słuchania się nawzajem, dialogowania i poszukiwania w pierwszej kolejności tego, co nas łączy, a nie tego, co nas dzieli?
W Spotkaniach Małżeńskich często przypominamy sobie: „Twój współmałżonek nie jest winny. On jest inny”. W teorii brzmi to całkiem zgrabnie. Trudność pojawia się w realu, gdy trzeba zaakceptować, że ten melancholik, którego poślubiłam, nie stanie się nagle radosną duszą towarzystwa. Albo to dziecko, które tak troskliwie karmiłam piersią przez kolejne lata dzieciństwa, nagle zaczyna palić papierosy. I wcale nie chce zostać lekarzem, mimo iż od przedszkola dbaliśmy o jego zainteresowanie biologią. W praktyce więc – karmieni zewsząd z jednej strony kadrami szczęśliwych, idealnych ludzi, a z drugiej wizją świata, którym rządzi zło, podstęp i nienawiść – żyjemy w stanie permanentnego zwątpienia. Inność przyjmujemy najczęściej z nieufnością, wrogością, a bywa, że i z irytacją. Wcale nie mamy ochoty słuchać, co bliźni ma nam do powiedzenia. Bo przecież to, co JA myślę i czuję, jest najważniejsze.
Inny – imię Boga
Sama na własnej skórze nieraz doświadczam, jakim wyzwaniem jest przyjęcie drugiego człowieka takim, jakim on jest. Ba! Więcej. Nierzadko miewam też kłopot z tym, by „inność” zaakceptować w sobie samej. Tym, co mi w tym pomaga, jest wiara. Kiedy moje serce opanowuje lęk przed drugim człowiekiem, przed tym, że on jednak może nie myśleć tak, jak ja, może nie podzielać moich wartości i może nie postępować w swoim życiu, tak, jak ja bym oczekiwała – patrzę na Jezusa i jego relacje z ludźmi. On nie odrzuca, nawet gdy nie ma cierpliwości. On nie przekreśla, nawet gdy miałby ku temu wszelkie powody. Zamiast rządzić, niestrudzenie służy. Całe to niedoskonałe ludzkie stworzenie kocha, uzdrawia, wskrzesza, dostrzega, wysłuchuje, podnosi. A jednocześnie nie ma w nim krzty pobłażliwości czy naiwności.
Jednym z fundamentalnych odkryć na mojej drodze wiary była konstatacja, że Pan Bóg zawsze będzie inny, niż mi się wydaje. Przypuszczalnie, jeśli kiedyś stwierdzę, że Go poznałam, będzie to oznaczało, że najpewniej umarłam i szczęśliwie udało mi się dotrzeć przed Jego oblicze. Ta refleksja najmocniej oswaja „inność” w moim sercu. „Inny” to jedno z imion Boga. „Inny” ma zawsze Jego twarz. „Inny” jest tak samo jak ja ukochany i powołany do Miłości. Nie mnie go oceniać i nie mnie wydawać na niego wyroki. Ja jestem wezwana do tego, by kochać. I to usilnie staram się robić każdego dnia.
Skomentuj artykuł