Bóg dałby nam wybór dramatyczny, ale osobisty
Kim jesteśmy, aby próbować życiu nadać jakieś dość groteskowe limity: od trzeciego miesiąca? Od szóstego i pół tygodnia? W niedzielę, w czwartek?…
Temat aborcji jest jak „liczba” nieskończoności, "położona ósemka". Jakkolwiek by po niego sięgać, nie da się go uchwycić, wymyka się z rąk. Nie da się na ten temat powiedzieć niczego ostatecznie. A nawet prawdopodobnie nie powinno się. To może dlatego tak bardzo godzi w aborcję sam pomysł ujarzmiania jej prawem (jakkolwiek byłoby ono logiczne i konstytucyjne), twardą jego literą. Intuicja podpowiada, że jakiekolwiek by to prawo wobec aborcji ustanowić – będzie niestosowne. Za małe albo za duże. Zaglądające tam, gdzie się nie zagląda, niegrzeczne wręcz, ze swoją powagą i logiką śmieszne, głupie i nieznające życia, jego praktyki i płynności. Prawo – dalej – odzierające ze świętości lub próbujące jej nadto nadać. Można by stwierdzić więc, że temat aborcji się prawu wymawia. Bo jak jedynie szkiełkiem i okiem śmieć ocenić kondycję egzystencjalną, fizyczną, psychiczną i moralną przyszłej matki. I jak tym samym sposobem ośmielić się zmierzyć początek życia.
Wbrew wnioskowaniu wielu osób: aby uważać, że życie jest życiem, nie potrzeba religii. Zauważyłam, że osoby tzw. Kościoła Otwartego niekiedy krępują się mówić wprost, że myślą o życiu jako o całości (od poczęcia) i w razie czego, w toku argumentacji, wypisują się natenczas ze świata logiki i nauki. „To nie nauka, to wiara przeze mnie przemawia” – mówią. Ja, ku odwadze wypowiedzi, jakkolwiek abstrahując od wiary (choć wierzę, ale to niewiele ma tu do rzeczy), uważam, że życie jest życiem. Od początku do końca. Od poczęcia. Uważam, czyli rozumuję (nie wierzę), że nie mam podstaw sądzić inaczej. Nie mam dowodów (niech będzie: naukowych) na to, aby mogło być inaczej. A zatem jest to „prawda” logiczna, wynikająca z logiki. Bo kim jesteśmy, aby próbować życiu nadać jakieś dość groteskowe limity: od trzeciego miesiąca? Od szóstego i pół tygodnia? W niedzielę, w czwartek?…
Ale porzućmy i religię, i naukę niechby. Czysto biologicznie, naturalnie, odruchowo – jako człowiek – czuję, że życie jest życiem. Zawsze. Odrębna, klinem wrastająca w to, co życie nam przynosi, w jego ekosystem, jest kwestia dramatycznych wersji, okoliczności i decyzji, takich jak ta o urodzeniu chorego dziecka, w sytuacji szczególnie, gdy system opieki państwa nie sprzyja takiemu rodzeniu i wychowywaniu, a także życiu nie tylko dziecka, ale także całej jego rodziny, i tę decyzję pozostawmy indywidualnym możliwościom i predyspozycjom człowieka. Jesteśmy wszak tylko ludźmi. Tylko. Ludźmi.
O eugenice. Tak samo jak tworzenie społeczeństwa wyłącznie idealnych, zdrowych ludzi jest, delikatnie mówiąc, niesmaczne, okrutne, tak samo na siłę tworzenie społeczeństwa ludzi nieszczęśliwych, straumatyzowanych i bez pomocy choćby państwa, ale i często społeczeństwa – jest przerażającą inżynierią społeczną! Nie bez powodu więc dotychczasowe rozwiązanie nazywane było, stosownym, kompromisem.
Jeśli stawia się nas pod ścianą, jeśli każe nam się na przykład musieć patrzeć na umierające w rękach dziecko albo wychowywać, choć słuszniej powiedzieć: utrzymywać przy przetrwaniu takie, co do którego nie znamy metod, metodologii, jak się nim opiekować, bo jest tak ciężko chore lub niewładne żyć, że my po prostu nie mamy środków, wiedzy i pomocy go przy życiu utrzymywać – to nie tracimy sił w miłości, lecz jest to na naszą miłość zamach. Na nasze moce, na naszą wiarę. To jest pastwienie się nad naszą miłością, naszym miłosierdziem, naszym oddaniem. Kazać nam (bez możliwości wyboru), kazać… nie, nie kochać, bo kochać kochamy, lecz kazać nam patrzeć na miłość rozpadającą się w dłoniach, w oczach, wkładać właśnie w tę miłość szpadel. Kazać nam podejmować wyzwanie, z którego możliwe, że i nigdy się nie podniesiemy; z traumy rodzenia i wychowywania dziecka z wyrokiem śmierci jest właśnie uważam, a uważam to jako chrześcijanka – okrutną drwiną z naszej wiary, jakby wystawieniem jej na pośmiewisko, przeinaczeniem jej, jak w podłym dowcipie. To wystawienie miłości i wiary na próbę. Ale nie przez Boga. Bóg dałby nam wybór, dramatyczny, ale osobisty. Gdy życie wymknie się logice.
Wtedy poszukajmy wolności, wolnej woli na dnie myśli duchowej.
To mój głos osobisty, nie niewiernej, bo niewierzącej, nie niewiernej, bo wątpiącej, lecz „niewiernej” jako niedorastającej, jako pokornej wobec znaków losu, chętnej słuchać intuicji i pytać serca w ogniu sprawy, wtedy gdy sprawa się nadarzy. Wtedy gdy życie każe mi zdecydować. Nie zaś w arbitralnej teorii praw, na zapas.
Skomentuj artykuł