Bóg "zapchajdziura"

(fot. Jack Fussell/flickr.com/CC)

Wniosek, że rozwiedzionym, żyjącym w nowych związkach, powinno się pozwolić na przyjmowanie komunii, jest raczej ucieczką od problemu. Ośmielę się postawić mocną tezę, że jest to traktowanie Jezusa obecnego w Eucharystii, jako taką "zapchajdziurę" - my czegoś nie umiemy, boimy się stawić czoła problemowi, zatem zostawmy wszystko Panu Bogu, a będziemy mieli czyste sumienie.

Pewnego dnia Jezus przyszedł odwiedzić swoich znajomych. Marta jak zawsze zabiegana, próbowała nadrobić zaległości, posypać jeszcze ciasto cukrem pudrem, czekając aż czajnik zagwiżdże, żeby można było zalać kawę. W tym czasie Maria siedziała razem z gościem i słuchała jak opowiada anegdoty o Szymonie Piotrze.

Od zawsze jesteśmy rozdarci między światem Marii i Marty, między naszym działaniem a pozwoleniem, aby to Bóg działał. Jest jednak jasne, że tak jak Jezus nie potępił, a wręcz docenił obie postawy, tak i w naszym duszpasterstwie, obie powinny mieć swoje ważne miejsce.

Przy okazji Synodu warto zastanowić się nad naszym duszpasterstwem rodzin, a szczególnie nad naszą opieką rozwiedzionymi, którzy żyją w nowych związkach. Wartka dyskusja trwa już jakiś czas. Muszę Jednak przyznać, że kiedy jej słucham, czuję się troszkę zawiedzony. Odnoszę bowiem wrażenie, że nasze reakcje na to bolesne i szerokie zjawisko rozpadu małżeństw, próbuje się ograniczyć tylko do problemu czy pozwolić w szczególnych wypadkach na komunię ludziom, rozwiedzionym, którzy żyją w innych związkach.

Sprowadzanie całego tego dramatu tylko do stwierdzenia, że przecież komunia jest nie nagrodą ale bardziej lekarstwem, kojarzy mi się właśnie z sytuacją Marii i Marty. To tak jakby duszpasterstwo można było zamknąć w postawie jednej tylko z sióstr. Maria - bierne ale cierpliwe oczekiwanie na działanie Boga, Marta - skoncentrowanie na własnym działaniu, nie zawsze spodziewając się Łaski Bożej. Samo z resztą pytanie jest oparte na przekłamaniu, tak jakby aktualne nauczanie jedynie łaskawie pozwalało przystąpić człowiekowi do komunii świętej, jako nagrody za bezgrzeszne życie. Otóż, jak mówi pewien znany video-bloger, "nic bardziej mylnego".

Komunia nie jest przecież, żadną nagrodą, ale pokarmem, który ma pomóc człowiekowi, który pozwolił Chrystusowi obmyć swoje rany, dojść do pełni sił. Św. Paweł pisał, że tak jak dzieci potrzebujemy najpierw pokarmu płynnego, a więc pomocy wspólnoty Kościoła, modlitwy, otwierania się na działanie w nas Łaski, aby potem, być zdolnymi przyjąć pokarm stały. Eucharystia jest źródłem i szczytem życia Kościoła. Droga coraz większego otwierania się na Bożą Łaskę nie jest znaczona zatem tylko przez przyjmowanie Chrystusa Eucharystycznego. Chodzi bardziej o to, aby w towarzyszeniu wspólnoty Kościoła, która jest przecież Ciałem Jezusa, całe życie danego człowieka nabierało wymiaru eucharystycznego - ofiary i uwielbienia. Co oczywiście nie umniejsza wagi samego sakramentu Eucharystii.

Słyszy się coraz częściej o Bogu, który chce człowieka ratować, chce mu dawać siły, pomagać, chce go karmić. I bardzo dobrze, że się o tym mówi, bo to wszystko jest prawda. Natomiast wniosek, jaki się z tego wyprowadza, a mianowicie że rozwiedzionym, żyjącym w nowych związkach, powinno się pozwolić na przyjmowanie komunii, jest raczej ucieczką od problemu. Ośmielę się postawić mocną tezę, że jest to traktowanie Jezusa obecnego w Eucharystii, jako taką "zapchajdziurę" - my czegoś nie umiemy, boimy się stawić czoła problemowi, zatem zostawmy wszystko Panu Bogu, a będziemy mieli czyste sumienie.

To czego nam naprawdę potrzeba to obudzenia naszej, jako Kościoła, współodpowiedzialności za życie naszych braci i sióstr. Dużo łatwiej jest potrząsać głową, że dopiero co pobrani przeżywają kryzys i się rozwodzą, niż zaryzykować i spróbować im pomóc. Współodpowiedzialność oznacza rezygnację z przekonania, które ostatnio ma już chyba wartość dogmatu, że to jak żyjemy to nasza prywatna sprawa. Nie chodzi wcale o to abyśmy byli wścibscy, ale abyśmy obudzili w nas relacje przyjaźni. Chodzi o taką życzliwość i przejęcie się losem drugich, która w rozwodzie każdej pary małżonków widzi porażkę całej wspólnoty Kościoła, która widocznie za mało się starała, aby ich przygotować do małżeństwa i aby ich wspierać w dobrym i złym. Nie ma się niestety czemu dziwić, skoro duszpasterstwo dorosłych, a zatem i małżonków, w większości przypadków ograniczyliśmy jedynie do niedzielnej Mszy świętej, a tzw. Kult Eucharystii jedynie do pytania o to, czy i ewentualnie kiedy nie mogę jej przyjąć.

W duszpasterstwie powinniśmy pójść zatem radą św. Ignacego Loyoli: "Ufaj tak jakby wszystko zależało od Boga, działaj tak jakby wszystko zależało od ciebie". Ufni w działanie Boga i Jego życzliwość, tak powinniśmy odnowić nasze duszpasterstwo, aby nie tylko budowało powołania do małżeństwa, ale i pomagało im trwać.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Bóg "zapchajdziura"
Komentarze (16)
K
Karolina
16 października 2014, 12:49
Na pewno jest w nas niechęć (we mnie też i to wielka) do podejmowania współodpowiedzialności za "życie brata", za innego człowieka, którego Bóg stawia na mojej drodze, na naszych drogach. Słusznie to Autor zauważa. Taka postawa jest trudna nie tylko ze względu na ukierunkowanie na siebie (czasem egozim, nieraz skrajny), ale również ze względu na niewiedzę, kiedy i jak należy reagować. No bo z drugiej strony - ludzie dorośli powinni umieć podejmować odpowiedzialność za siebie i za swoje wybory, powinni umieć i powinni to robić. Decyzja o Małżeństwie jest bardzo poważna i zawsze zawiera jakiś element ryzyka, ale kiedy dwoje ludzi da sobie czas na poznanie się w różych sytuacjach (nie, nie jest do tego konieczne wspólne zamieszkanie) to naprawdę to ryzyko nie jest wielkie, a przecież Małżeństwo to Sakrament, w którym dopomaga Bóg. Jeżeli ktoś wychodzi za mąż/żeni się po miesiąu znajomości, bo chce wyjść z domu albo - przepraszam za to sformułowanie - niezła jazda była w łóżku, no to taką decyzję podjął i konsekwencje poniesie. Nie da się przecież żyć i decydować za drugiego człowieka. Co do patologii w rodzinach - to nie jest wina Małżeństwa, że jest patologia w rodzinie, tylko to jest właśnie wina lekkomyślności, pochopnego podejmowania decyzji, liczenia na to, że "jakoś będzie", niechęć do wkładania wysiłku we własny rozwój. Ja wiem, że w życiu różnie bywa, ale jeśli dziewczyna wychodzi za mąż za chłopaka nadużywającego alkoholu, choć połowa świata wokół ostrzega ją, że to się może źle skończyć, to naprawdę sama sobie winna. I nikt mi nie wmówi, że zakochanie uniemożliwia podejmowanie racjonalnych decyzji, bo mamy też rozum. W Kościele w ogóle nie ma rozwodów - Jezus mówi: "Co więc Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela". Dlatego osoba rozwiedziona żyjąca z inną jest w oczach Kościoła bigamistą/bigamistką, a to jest stan rzeczy niedopuszczalny
Maria Łada
15 października 2014, 01:01
Nie wydaje mi się żeby w Izraelu za czasów Jezusa były czajniki i cukier puder, w każdym razie Jezus przedstawia realia życia codziennego za swoich czasów w sposób bardziej zgodny z prawdą historyczną. Robi to w książce A. Amesa " Oczami Jezusa". Wolę to czytać niż takie artykuły. Przepraszam, ale nie podoba mi się. I bardzo widać, że pisze to ktoś, kto nie ma własnej rodziny i nie czuje, na czym polega problem. Nie nazwałabym też Boga "zapchajdziurą", to Go obraża, nawet w tym kontekście. Zdjęcie ekskomuniki z rozwiedzionych sprawiłoby, że ci ludzie mogliby wrócić do Kościoła. Kościól bardzo zmieniłby się na lepsze. Zmniejszyłyby się patologie jak przemocowe rodzinki katolickie gdzie Tatuś bije dziecko, a Mamusia się zaśmiewa że Tatuś tak wychowuje bachora, małżeństwa dla pieniędzy i wiele innych. Ci ludzie najczęściej rozwiedli się, bo zostali zdradzeni, bo chcieli dobra dzieci. Te rozwody to często słuszne decyzje. W Polsce patologie w rodznie są tak wielkie że zastraszanie piekłem ludzi, którzy chcą ratować siebie i dzieci to zło. Takie jest moje zdanie. W Cerkwi rozwody są traktowane o wiele mądrzej, może dlatego że tam nie ma obowiązkowego celibatu osób duchownych. A przecież już w Fatmie Matka Boska mówiła, że wiele małżeństw nie jest z Boga. Nie chcę być złośliwa, ale może rzeczywiście zostawcie wszystko Bogu, bo jakoś Wam nie wychodzi.
15 października 2014, 06:21
"Zdjęcie ekskomuniki z rozwiedzionych sprawiłoby, że ci ludzie mogliby wrócić do Kościoła." Co to za bzdury. Po pierwsze osoba rozwiedziona nie jest ekskomunikowana. Po drugie jest w Kosciele. Nie jest problemem rozwód cywilny, ale życie z inna osoba na wzór małzeński niż małżonek któremu przysięgało sie dozgonną, bezwarunkowa wierność. Ale takze takie grzeszne życie nie powoduje ekskomuniki i nie wyrzuca kogos z Kościoła.
A
anonim
14 października 2014, 12:45
W uzupełnieniu dodam, że tę zasadę św. Ignacego stosują również księża w mojej parafii w trakcie przygotowywnia młodocianych bandytów, przepraszam: młodzieży, do bierzmowania. O bandytach napisałem ponieważ okresowo, na czas trwania katechez parafialnych ściągany jest radiowóz policyjny, jako że wracający po katechezach młodzi chrześcijanie regularnie naparzają się między sobą, i nie tylko między sobą. A księża, najpierw działają tak jakby wszystko zależało od nich, a potem, wykazując głęboką wiarę, działają tak jakby wszystko zależało jedynie od Boga... I jedynie czasem usiłują się jakby tłumaczyć, że jeśli kogoś nie dopuściliby do bierzmowania, to w ten sposób odepchnęliby go od Kościoła...
A
anonim
14 października 2014, 12:38
W duszpasterstwie powinniśmy pójść zatem radą św. Ignacego Loyoli: "Ufaj tak jakby wszystko zależało od Boga, działaj tak jakby wszystko zależało od ciebie". Ufni w działanie Boga i Jego życzliwość, tak powinniśmy odnowić nasze duszpasterstwo, aby nie tylko budowało powołania do małżeństwa, ale i pomagało im trwać. --- Zasada św. Ignacego Loyoli jest piękna, ale jej praktyczne, konktretne stosowanie wcale nie jest oczywiste. Podam przykłady. Zgodnie z decyzją KEP, warunkiem dopuszczenia do zawarcia małżeństwa jest nie tylko bycie ochrzczonym ale i bierzmowanym. I miałem okazję uczestniczyć jako obserwator we wzorcowym, bo realizowanym centralnie, w katedrze diecezjalnej w takim przygotowaniu. I były to dla mnie traumatyczne przeżycia, bo już w trakcie katechez, jedna z osób poproszona o wymienienie sakramentów odpowiedziała dukając: "chrzest... bierzmowanie... śmierć...". A w trakcie "egzaminu" dopuszczającego ksiądz stawał na głowie aby znaleźć pretekst do udawania, że delikwent zdał pomimo że nawet "Ojcze nasz", czy "Zdrowaś Mario" nie potrafił wydukać. Ale w dniu bierzmowania proboszcz publicznie zapewnił biskupa że kandydaci sa dobrze przygotowani do sakramentu. A więc zgodnie z w/w zasadą św. Ignacego, przygotowujący działali tak jakby wszystko zależało od nich ale ostatecznie zaufali tak jaby wszystko zależało od Boga?
A
Alfred
14 października 2014, 12:02
Mój  komentarz;Ludzie swoje a Bóg swoje  i to tyle
T
tomi
14 października 2014, 11:04
Dobry tekst ks. Pawla, dziekuje. Jednak zeby pomoc, to trzeba zeby po bierzmowaniu mlodzi wogole chcieli byc w Kosciele, w nim uczestniczyc i cos robic. A do tego czasu, miejsca, opieki duszpasterskiej, chceci samych zainteresowanych oraz czegos konstruktywnego zeby jakis generalny pozytek mieli z przychodzenia i co najwazniejsze przychylnosci proboszczów.
M
Mawak
13 października 2014, 20:48
Przyjęcie zasady "nic się nie stało" w odniesieniu do rozwodników, to jak wyjęcie cegły z tamy. Skoro rozwodnicy po jakimś tak okresie pokuty (z czasem pewnie coraz krótszym) będą dopuszczani do komunii św. (czyli w efekcie uznawani za osoby będące w stanie łaski uświęcającej), to jak wytłumaczyć alkoholikom, że pijaństwo to grzech? Jak wytłumaczyć osobom notorycznie zdradzającym małżonka, że grzeszą? Jak wreszcie przekonać tych, którzy z zamiarem rozwodu się noszą, że nie powinni do niego dopuścić? Może masowo przejdźmy na pewną formę protestantyzmu zachowując jedynie kult Matki Najświętszej i Świętych? 
K
kate
13 października 2014, 17:56
Obawiam się, że problem z rozwodami wśród polskich katolików jest pochodną znacznie poważniejszych problemów niż tylko zanik wspólnotowości i wzrost indywidualizmu. choć nie przeczę, że ma swój wkład. Do 1949 roku przygotowanie do małżeństwa de facto odbywało się w organizacjach katolickich: sodalicjach i KSM-ach, wystarczyło tylko badania przedślubne i małżeństwa trwały, bo były zanurzone w jakiejś wspólnocie życia chrześcijańskiego i de facto rozwód czy separacja takich ludzi była klęską konkretnej organizacji, jej słabości oddziaływania. Po tym czasie władze rozwaliły wszelkie formy społecznej organizacji katolików i wszystko zamkniete zostało w obrębie parafii, a więc ogromnego molocha anonimowych jednostek. I można było uważać, że jest OK, bo kontrolujemy przygotowanie do małżenstwa na kursach parafialnych, ale tak naprawdę nie odpowiadamy za małżęństwa, one zostają same ze sobą- wychodzą z kościoła w świat. Nic się nie zmieniłło w tej materii po 1989 roku, bo 1) mało kto pamiętał, czym były KSM czy sodalicje dawniej, 2) mentalność księzy i wiernych mocno przeżarł komunizm. Mamy dwa wyjścia: albo nie będziemy udzielać sakramentu małżeństwa przynajmniej przez jedno pokolenie (niech ludzie zatęsknią za Kościołem, przeciez i tak większość dzisiaj par w świecie zachodnim i w Polsce to nieformalne związki), albo stworzymy mocną płaszczyznę kontroli wspólnotowej opartą o organziacje katolickie. Inaczej będziemy dalej przeżuwać tą papkę w postaci "polskich małżeństw katolickich".
13 października 2014, 18:09
Tylko jedno ale Problem rozpadu "małżeństw" katolików jest problemem Europy, Ameryk, Azji i Afryki. Czyli jest to problem całego Koscioła. O róznym nasileniu w róznych krajach.
K
kate
13 października 2014, 21:43
Ja opisałam przypadek polski, bo kwestia rozwodów katolików w róznych krajach jest wypadkową wielu czynników kulturowych i tam duszpasterstwo małżeństw winno rozpoznać, jaka praktyka ratunkowa najlepiej się sprawdza, np. w Polsce sprzyja rozwodom generalnie według socjologów nieuregulowana kwestia mieszkaniowa (mieszkanie z rodzicami, brak własnego lokum, cżeste przeprowadzki), a w takiej Kenii mieszkanie z rodziacami oraz tzw. dłuższa rozłąka (mąż pracuje w mieście, żona żyje na wsi z dziećmi) scala małżeństwa.
14 października 2014, 09:21
Masz racje, o ile bierzemy pod uwagę kulturowy czy spoleczny wymiar malzeństwa. Ale z punktu widzenia katolika ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy naprawde wierzymy w otrzymaną Łaskę podczas Sakramentu Małżeństwa.  Patrząc, jak upada dzis ta wiara w Kosciele, nawet wśród biskupów, nalezy sobie postawic inne pytanie - czy my jeszcze wierzymy Bogu, czy już tylko pozostaliśmy członkami jakiejś sformalizowanej grupy religijnej. Grupy która dodatkow obwinia za kryzys swojej wiary i tożsamosci wszystkich dookoła. To szukanie winnych "innych" akurat w Polsce mamy opanowane doskonale.  I przy okajzi, żadne działanai duszpasterskie nie pomogą, jezli nie uwierzysz, iz malzeńśtwo będzie trwało bez wzgledu na otaczjacy swiat.
P
pytanie
13 października 2014, 12:41
"łatwiej jest potrząsać głową, że dopiero co pobrani rozwodzą się, niż zaryzykować i spróbować im pomóc" -- Artykuły jezuitów na temat pomocy rozwiedzionym w nowych związkach czytam z rezerwą. Dlatego aby rozwiać wątpliwości co Autor konkretnie ma na mysli, proszę o odpowiedź jaką pomoc - według Autora - należy zaoferować rozwiedzionym, tym w nowych zwiazkach i tym bez związków? Czy pomoc taką, jaka wynika z podsumowania pierwszego tygodnia Synodu, czyli życzliwa tolerancja i zamykanie oczu na cudzołóstwo? Autor nie napisał nic istotnego ponad slogany o tym że "Komunia nie jest żadną nagrodą ", i trzeba być "współodpowiedzialnymi za życie naszych braci" . I jeszcze do ozywienia jakiego duszpasterstwa Autor nawołuje? Czy chodzi o duszpasterstwo dla "par nieuregulowanych"? Konkrety, proszę.
J
jack
13 października 2014, 16:33
Może nie generalizujmy? Nie każdy chce pomocy i nie każdemu taka sama forma pomocy jest potrzebna. Kościół to nie apteka, miłość nie ma gotowych recept.
13 października 2014, 11:45
Nareszcie jakiś ciekawy artykuł. Do tych rozważań dodałbym jeszcze trzy uwagi. Po pierwsze, to widoczny trend do „mi się należy” przenoszony ż życia świata do życia Kościoła. Najczęściej skrywany pod tzw. prawem do własnego szczęścia stawianym w opozycji do służeniu Bogu. Druga uwaga to wkraczająca wiara w magię. Przyjmę Komunię św i magicznie, za pomocą jakiegoś czarodziejskiego działania wszystko będzie dobrze, zostanę uleczony(uleczona) . Brakuje podstawowej wręcz wiedzy, iż aby łaska pomagała w życiu musi być współdziałanie własne i to na poziomie wolnego wyboru własnej woli.  Tu nie ma magii, ale jest wybór. A odnoszę wrażenie, iż wielu mówiąc o lekarstwie widzi Komunię św. jak tabletkę na ból duszy. Trzecia uwaga – "cena" Komunii św. Jak wiele jest się w stanie za nią zapłacić. Czy jak obniżymy cenę, to stanie się wartościowsza, czy spowszednieje na tyle, iż ludzie zaczną szukać innego pocieszenia duszy. Szczególnie jak zauważą, iż przyjmowanie Komunii św nic w ich życiu nie zmienia. A chwilowy komfort emocjonalny (bo inni mogą, i ja też) szybko przerodzi się w rutynę nic niewartego przystępowania do Stołu.
P
piw
13 października 2014, 11:05
A ja kiedyś tu na DEONIE wyczytałem tekst jakiegoś pajaca żeby zostawić wszystko Bogu bo On wszystko za nas zrobi.