Męczeństwo św. Szczepana w środku bożonarodzeniowej radości
Drugi dzień świąt, choć mówiąc bardziej poprawnie, oktawa Bożego Narodzenia. Radość z narodzenia Jezusa trwa. Tymczasem słyszymy w kościele czytanie o męczeńskiej śmierci św. Szczepana. Zderzenie radości, beztroski i nowego życia ze śmiercią męczennika. Dlaczego tak? Skąd takie czytanie w święta?
To pytanie nurtowało mnie od dawna. W tym roku zadaję je sobie jednak trochę inaczej. Dlaczego by nie? Dlaczego właśnie w momencie, gdy przyjęliśmy Jezusa do naszych serc, domów, gdy świętowaliśmy to, że przyszedł dla nas na świat – dlaczego właśnie teraz nie powiedzieć, że na radości narodzenia jego przyjście i działanie się nie kończy? Owszem, możemy poczuć zgrzyt. Ot, emocje nam opadają, bo zamiast radosnego czytania, słyszymy o kamieniowaniu. Gdyby tak jednak spojrzeć na sprawę głębiej, nabiera ona niezwykłych barw.
Można przeżywać swoją wiarę skupiając się tylko na uczuciach, oczywiście tych przyjemnych. Choć w ich przeżywaniu nie ma nic złego, to trudności zaczynają piętrzyć się, gdy owe emocje biorą górę. Wtedy, gdy mi dobrze – modlę się, chodzę do kościoła, korzystam z sakramentów. Gdy emocje i codzienność zaczynają być trudne, łatwiej jest uciec niż trzymać się twardo swoich postanowień odnośnie do modlitwy i innych praktyk duchowych. Św. Szczepan uczy mnie dziś jednego. Szczerego wołania do Boga: „Panie Jezu, przyjmij ducha mego!”. Bez względu na to, czy jestem radosny, czy smutny. Czy żyję w łasce uświęcającej, czy w grzechu. Czy mi się chce, czy nie. Stałość, konsekwencja, widzenie więcej niż tylko to, co daje emocjonalnego kopa.
Św. Ignacy Loyola uczy, że w naszym życiu przeplatają się dwa stany: strapienia i pocieszenia. W tym drugim wszystko wydaje się prostsze i łatwiejsze, w pierwszym po prostu trzeba przetrwać, być wiernym wcześniejszym postanowieniom. Wiemy jednak, jak to jest trudne i że działanie wbrew temu, co czujemy, nie przychodzi bez wysiłku. Nie chodzi jednak o to, by dać się dziś kamienować jak św. Szczepan, chodzi o pewną wierność i konsekwencję.
Przyjęliśmy nowo narodzonego Jezusa. Słodkie Maleństwo, które może wywoływać falę dobrych skojarzeń i uczuć. Czy będziemy nadal go przyjmować, gdy zacznie głosić niewygodną i trudną naukę? Czy nie porzucimy go, gdy zawiśnie na krzyżu? Czy nie wyśmiejemy tych, którzy mówią, że on żyje? To trochę tak, jakby przyjąć osierocone dziecko, bo kochamy słodkie noworodki, chcemy, by ono zapełniło jakąś naszą pustkę, dało trochę radości. I oddali je z powrotem, gdy okaże się, że z tym dzieckiem (i naszym rodzicielstwem względem niego) wiążą się jakieś trudności i wyrzeczenia. Czy tak powinna wyglądać dojrzałość? Chyba nie… Jezusa jest jednak łatwiej porzucić. Łatwiej o nim zapomnieć. Omijać, udawać, że go nie ma. Nasycić się na chwilę bożonarodzeniowym klimatem i puścić w niepamięć tego, który się narodził.
Gdy w czasie oktawy Narodzenia Pańskiego usłyszymy o męczeńskiej śmierci Szczepana, warto, byśmy przyjrzeli się swoim pragnieniom. Czy chcę być blisko Boga, bez względu na okoliczności? Czy Jezus jest dla mnie kimś na tyle ważnym, że nie zatrzymam się wtedy, gdy wokół mnie będzie tylko cisza, pustka i ból? Czy wtedy też powiem Jezusowi, jak jest dla mnie ważny i mimo wewnętrznych oporów nadal będę dbać o mszę świętą, życie sakramentalne, codzienną modlitwę? Czy uczucia nie okażą się ważniejsze niż wiara? Wszak wiara jest przekonaniem i decyzją – warto, byśmy podeszli do niej świadomie i konsekwentnie. Przyjmujmy radość, gdy trwa, nie trzymając się jej kurczowo. Nie uciekajmy, gdy jej zabraknie. Jezus chce nas takich, jacy dziś jesteśmy. Pytanie, czy my również chcemy jego samego, nie tylko tego, co może nam dać. Tak na serio.
Skomentuj artykuł