A u was na stole wigilijnym będzie karp czy świnka?
Wigilia to dla wielu czas święty, ale dla sporej grupy jest to najtrudniejszy moment w roku. W wielu naszych domach już dawno zatracił religijny charakter i stał się wyłącznie obowiązkowym spotkaniem towarzyskim i okazją do rodzinnych porachunków. Tymczasem – warto to sobie przypomnieć – to początek wielkiego święta i jeden z ważnych elementów przygotowania na to, aby zaprosić Boga do swego serca. No i aby On, zaproszony do nas, pośród poczuł się tu „jak u siebie w domu”.
Na początek garść wspomnień
Pamiętam ten czas, choć nieco „przez mgłę”: był to chyba rok 2003. Jak wszyscy w naszym kraju, od małego byłem wychowany w tradycji obowiązkowego postu w wigilię Bożego Narodzenia. Po kawałku kiełbasy dostawało się dopiero po powrocie z pasterki, ale wtedy to już nie chciało się jeść, tylko spać. W mojej rodzinie nie zawsze na stole był karp, bo nas na niego nie zawsze było stać, ale był przynajmniej śledź, za to w domowej marynacie. A do tego pierogi, i to przeróżne rodzaje. W tamtym czasie na mięso na stole nie pozwoliliby sobie nawet niewierzący. Zresztą wigilia jest doskonałym przykładem tego, że można zorganizować całkiem wystawny posiłek bez mięsa (i bez alkoholu, który w mojej rodzinie wtedy był surowo zakazany). I właśnie wtedy, gdzieś w 2003 roku, gdy już byłem księdzem, biskupi wydali jakieś oświadczenie, w którym uświadomili nam wszystkim, że ten postny charakter nie ma nic wspólnego z zapisami prawa i że właściwie to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zamiast ryby podać na tę uroczystą kolację kotleta. Przyjęliśmy tę informację trochę z niedowierzaniem, jak to możliwe - a wiadomo, że statystyczny katolik robi tylko to, co musi – ale też z przekonaniem, że tę “biskupią fanaberię” należy traktować dokładnie tak samo, jak i inne wątki poruszane w listach duszpasterskich. Może dlatego wyłącznie ironicznymi uśmiechami został skwitowany fakt wezwania z kolejnego listu duszpasterskiego, w którym biskupi zachęcali do swoistego “nieposłuszeństwa” wobec tego, co niedawno zostało ogłoszone, czyli jednak do zachowania wigilijnej wstrzemięźliwości.
Czyli mięsa sobie na pewno odmówimy, a co z alkoholem?
Patrząc z dystansu wyglądało to nieco zabawnie: zamieszanie o nic i nikomu niepotrzebne, zresztą do dziś w ogłoszeniach parafialnych wszyscy proboszczowie zachęcają do „zachowania tradycyjnego charakteru wigilijnej wieczerzy”. Ale to dobrze, że dobrowolnie bierzemy na siebie jakieś zobowiązanie, które wcale nie jest obowiązkowe. Przecież nas na to stać!
A co z alkoholem? Tradycja zakazuje go, podobnie jak mięsa, jednak pośród tych, którzy przychodzą na Pasterkę, zawsze jest pewien procent takich, którzy albo walczą z sennością, albo za głośno śpiewają; albo i jedno, i drugie. Niby nie wstawieni, choć niestety, dali się skusić, gdy po przykładnej, jarskiej kolacji, wujek lub dziadek wyciągnął „flaszeczkę” (specjalnie używając takiego zdrobnienia, żeby też poczucie winy było mniejsze) i zaproponował “po jednym” (choć na jednym nigdy się nie kończy). Oczywiście wszystko było odpowiednio umotywowane: żeby nie zmarznąć w kościele, żeby nam się powodziło, albo zwyczajnie: bo nam się coś od życia należy. Czy tak samo będzie i w tym roku?
„Wesołych Świąt!”
W mojej rodzinie na wigilii najgorsze były życzenia. Może dlatego, że myśmy się nie kochali (tego słowa nikt nie używał) – myśmy się „lubili”. Życzenia były więc albo sztywne (typu: „wszystkiego najlepszego”, czyli „miejmy to już za sobą”), albo złośliwe (przyszywanej babci, która miała hopla na punkcie czystości, wujek życzył, żeby „wody nie cedziła przez sitko”). Kiedy jednak dość szybko uporaliśmy się z problemem świątecznych serdeczności, spokojnie zaczynaliśmy jeść. Było smacznie. A potem nikt nie miał do nikogo pretensji, że musiał pracować więcej niż pozostali. Dobrze nam było razem, choć nie potrafiliśmy o tym mówić...
I właśnie to „mówienie” bywa rzeczą najtrudniejszą. Zasadniczo nie potrafimy mówić o naszej wierze, trudno nam też rozmawia się o uczuciach, nawet tych najlepszych. Słabo nam wychodzi chwalenie innych i generalnie nie potrafimy sobie wzajemnie dziękować. Dlatego czasami w takiej chwili jak wigilia, gdy (teoretycznie) wszyscy powinniśmy być wyluzowani i zadowoleni, na przekór logice jesteśmy spięci i nieautentyczni. Jaki cały rok, taka i wigilia...
Może więc w ten wyjątkowy wieczór, gdy tradycyjnie będziemy razem, spróbujemy ucieszyć się sobą – może warto powspominać te najlepsze wspólne chwile, nieraz z dalekiej przeszłości, i razem pośmiać się z nich, albo razem pomilczeć, wspominając też tych, których już nie ma. W sumie, gdy stajemy przed żłóbkiem w Betlejem, też niewiele możemy powiedzieć, a może nawet lepiej, abyśmy nic nie mówili, tylko ucieszyli się z tego, że jesteśmy razem: Bóg i my. Nareszcie razem!
Skomentuj artykuł