Bałagan w duszy. Jak ogarnąć swoje serce, gdy zbierasz w nim nieuporządkowane uczucia?
W duchowości ignacjańskiej – czyli tej, która wywodzi się od św. Ignacego Loyoli, założyciela jezuitów – istnieje ważne określenie: „uczucia nieuporządkowane”. Pod tym hasłem tym kryje się rozległe zagadnienie, które odnosi się do braku duchowej doskonałości. Czy zatem, aby nie dopuścić do pojawienia się bałaganu w duszy, należy „zdyscyplinować” i „wystudzić” własne serce? Czy przypadkiem efekt nie będzie odwrotny i nie doprowadzi to do... utraty wszelkich uczuć.
Czy uczucia w ogóle mogą być „uporządkowane”?
Trudno powiedzieć, bo z jednej strony jeśli kogoś lub coś kochamy, to się do niego przywiązujemy, a gdy „jego”, „ją” czy „to coś” zaczynamy traktować jak „nasze”, to automatycznie przestajemy być wobec tego obojętni. Rzeczywiście tak to jest w życiu. Nawet ewangeliczny ideał, czyli dobry ojciec – ten z przypowieści, który tęsknił za swoim marnotrawnym synem – czekał na jego powrót. Syn nie był mu obojętny, bo był „jego” synem (Łk 15,11-32). Podobnie dobry pasterz nie był obojętny wobec zagubionej owcy – bo była ona „jego” owcą (Łk 15, 1-6), a kobieta nie pogodziła się z utratą drachmy – bo ta była „jej” pieniążkiem (Łk 15, 8-10). Jednak z drugiej strony można kochać kogoś lub coś w taki sposób, że uczucie to nie tylko, że nie uskrzydla, ale wręcz staje na przeszkodzie szczęścia. I tu najlepszym (a właściwie „najgorszym”) przykładem jest bogaty młodzieniec, który najbardziej na świecie kochał swój majątek, i choć czuł wewnętrzne pragnienie do zrobienia rzeczy wielkich, to jednak nie był w stanie nic zmienić w swym życiu, bo blokowała go miłość względem samego siebie i własnych pieniędzy (Mk 10,17-22). Zatem „uporządkowanie” uczuć to bardzo delikatna sprawa i kwestia nie tego, czy coś się kocha, czy nie, ale czy jest to miłość, która pomaga mi wzrastać, czy też przeciwnie – wewnętrzna niewola, która trzyma mnie w więzieniu własnych przywiązań.
Kluczowa jest tu duchowa wolność
Kiedy Jezus przechodził przez Jerycho, razem z nim szedł spory tłum, rozentuzjazmowany jego obecnością. W tym tłumie, choć nieco z boku, znajdował się pewien bogaty człowiek, który ze względu na swój wzrost wcale nie rzucał się w oczy. On też chciał zobaczyć Jezusa, więc nie zważając na to, że wyglądał śmiesznie, wszedł na drzewo i stamtąd obserwował całą sytuację. I tam spełniło się jego pragnienie: zobaczył Jezusa. Kiedy jednak Jezus stanął pod tym drzewem, wydarzyło się coś, co nie było zaplanowane: spojrzał w górę i powiedział: „Zejdź prędko i biegnij do domu, bo chcę się u ciebie zatrzymać na obiad” (Łk 19, 1-10). Zacheusz – bo tak nazywał się ten na drzewie – dostał wtedy jedyną i niepowtarzalną szansę, ale żeby ją wykorzystać, musiał szybko przeanalizować wszystkie towarzyszące temu zdarzeniu czynniki. Po pierwsze, pierwotnie to on chciał tylko zobaczyć Jezusa; wcale nie myślał o spotkaniu, a już na pewno nie o tym, żeby na tym spotkaniu tracić, a przecież obiad dla Jezusa i jego uczniów to był pewien wydatek. To, co chciał otrzymać i co sobie zaplanował, już miał. Jezus jednak zaoferował mu coś więcej. Gdyby Zacheusz był niewolniczo przywiązany do swoich planów i gdyby nie chciał ponosić dodatkowych kosztów, mógł odpowiedzieć: „Nie, dziękuję, ja sobie posiedzę na tej gałęzi – stąd mam dobry widok, a niczego więcej mi nie trzeba”. Skorzystał jednak z propozycji Jezusa, która nie tylko przyniosła mu wiele radości, ale konsekwentnie pchnęła go na drogę rozwoju duchowego. Co jednak istotne, wszystko dokonało się w wewnętrznej wolności: Zacheusz otrzymał od Jezusa propozycję, a skorzystał z niej nie dlatego, że ktoś go do tego zmusił, ale że sam tego chciał.
Miłość zawsze jest wolna – nie można do niej zmusić ani siebie, ani innych; miłość do samego siebie (która ogarnia też wszystko to, czego sam potrzebuję do szczęścia) trzyma człowieka w małym świecie jego własnych potrzeb. Rozwija człowieka wyłącznie taka miłość, która przychodzi z zewnątrz i na zewnątrz się kieruje, stąd tak ważne jest, aby kochać innych i być kochanym. Zacheusz dlatego zmienił swoje życie, że pokochał Jezusa!
Ale czy łatwo się zmotywować do uporządkowania życia?
Pośród wielu powołanych przez Jezusa, znalazło się kilku takich, którzy wprawdzie zadeklarowali, że rozważą jego propozycję i pójdą za nim, ale wpierw muszą jeszcze załatwić własne sprawy: pożegnać się z dawnym swym życiem lub pogrzebać umarłych (Łk 9, 59-62). Podziwiali Jezusa, ale jeśli się kogoś tylko podziwia, to jeszcze za mało, żeby chcieć stać się takim jak on. W sumie to nie wiadomo, ile te sprawy mogły im jeszcze zająć czasu. Kiedy człowiek osiągnie pewien stopień stabilizacji życiowej, to bardzo trudno jest mu z tego zrezygnować, zwłaszcza że pójście za głosem Boga kojarzy się z niepewnością jutra. Nie jest więc łatwo zdobyć się na tak szaloną miłość. W rzeczywistości jednak, jeśli ktoś nie boi się pokochać Boga, szybko przekona się, że tym, co daje największą pewność i stabilizację, jest właśnie takie uporządkowanie swego serca, aby Bóg i jego zasady znalazły się na pierwszym miejscu. Przecież Bóg, który pokocha człowieka, zrobi wszystko, żeby kochanemu było dobrze. Dlatego św. Ignacy, który tak bardzo przestrzega przed bałaganem w duszy i „uczuciami nieuporządkowanymi”, podpowiada inną modlitwę – tę, w której wszystko oddaje się Bogu: rozum, wolę i wszystko co posiadamy, w zamian prosząc jedynie o miłość Boga. Bo z bałaganem w duszy można żyć (i wielu jest w tym prawdziwymi ekspertami), ale dopiero gdy pokocha się Boga, wtedy człowieka zaczyna czerpać z życia prawdziwą przyjemność i radość.
Skomentuj artykuł