Domowy przepis na świąteczną pokorę
Gdy czytam życiorysy świętych, widzę, jak bardzo byli pokorni: niektórzy wobec surowych spowiedników, inni w stosunku do nierozumiejących ich dostojników Kościoła, a większość przede wszystkim w obliczu swoich wad i słabości. Tak wysoce wyśrubowane przykłady potrafią zniechęcić i obudzić we mnie poczucie, że w ten sposób nie da się żyć. Nie potrafię przecież aż tak bardzo się uniżyć. W moim kręceniu się wokół własnej osi nie znajduję na to miejsca. Czy aby na pewno tak jest?
W momentach zwątpienia powtarzam sobie, że pokora jest drogą, nie celem: uczy stawania twarzą w twarz z własnymi ograniczeniami, brakami, niespełnionymi pragnieniami. To poszukiwanie. Odkryłam, że idealnym czasem na jego rozpoczęcie jest adwent. Czynione wówczas przygotowania duchowe do świąt Bożego Narodzenia można wzbogacić o naukę tej cnoty. Pokory prawdziwej, która nie pozostaje jedynie w sferze marzeń albo poruszeń i emocji, ale przekłada się na codzienność.
Zgłębiam tajniki własnego serca
Tak oto pod koniec każdego roku staję przed dylematem: czy pozwolę Jezusowi, by narodził się w moim życiu? Czy temu, który jest Prawdą, pokażę prawdę skrywaną w sercu? Szukam wzorca, chciałabym oprzeć się na pouczającym doświadczeniu. Przyglądam się Maryi: scenie zwiastowania, sposobowi przeżywania przez nią ciąży i samemu porodowi w grocie. Zauważam, że ona uważnie słuchała tego, co Bóg mówi do niej. Dzięki temu spostrzeżeniu uświadamiam sobie, że ja również każdego dnia dostaję zaproszenie do uważności.
Łatwo je jednak przegapić, bo cóż wspólnego ma zasłuchanie w Boga z pokorą? Otóż bardzo wiele! Zadając pytania tak, by być otwartą na odpowiedź, która może zburzyć mój światopogląd, uczę się krok po kroku zaufania. Takiego, w którym nie stawiam w centrum siebie, ale wolę Boga. Czyż właśnie nie na tym polega prawdziwa pokora? Chciałabym podczas rozważania nad nieprawdopodobnym zaufaniem Maryi doświadczyć pokoju serca zamiast zadziwienia, z którego płynie jedynie żal, że tak nie potrafię, nie chcę, boję się.
Zwracam się zatem do nauczycielki pokornego życia, aby jej o tym opowiedzieć. Przecież Maryja, przyjmując dar macierzyństwa i rodząc Jezusa w skrajnie trudnych warunkach, zgodziła się na pewne ubóstwo. Ciekawe, jakiej nauki mi udzieli, patrząc na moją codzienność, w której dominuje pęd za tym, by mieć i znaczyć? Czuję się rozdarta. Chciałabym, aby mnie zauważono, podziwiano, doceniano, tymczasem Maryja pokazuje, że to właśnie dzięki odarciu z nadmiernych oczekiwań sfery duchowej, emocjonalnej i rodzinnej może narodzić się Bóg.
Zastanawiam się, co to dziś dla mnie oznacza. Czy spotykając Boga w moich brakach, nie daję Mu zbyt szybko poznać, że się pomylił? Czy potrafię zgodzić się na swoją drogę życia, nie porównując się do innych, ale przyjmując czasem bardzo trudne doświadczenia? Czy chcę nauczyć się przeżywać je z Bogiem i Jemu zaufać?
Uczę się autentycznego uniżenia
Adwent i święta Bożego Narodzenia winne być przepełnione radością, zdarza się jednak, że owa powinność rozmija się z rzeczywistością. Któż z nas nie usłyszał świątecznych życzeń, które bolały? Komu nie zdarzyło się marzyć o tym, aby uciec przed bożonarodzeniowym gwarem, bo jego serce wypełniały tylko pustka, żal i ból? W kim nie zrodziło się poczucie bycia katolikiem gorszego sortu, bo roraty się nie udały, nie odczuwa się klimatu świąt i wciąż trudno uwierzyć, że Jezus przyszedł na świat właśnie dla niego, żeby go zbawić?
Kiedy napotykam na podobne trudności, staram się dostrzec mój brak i ból, ale przed nimi nie uciekam. Przyjmuję, że czasem w moim sercu zdaje się panować tylko ciemność, a jednocześnie z całych sił szukam światła, bo wiem, że praktykowanie pokory nie oznacza cierpiętnictwa. Dążę do radości, spełnienia, samoakceptacji, pracując nad własnymi niedomaganiami. Pragnę bowiem, żeby nie przesłaniały mi miłości. Gdy kolejny rok z rzędu usiądę do stołu wigilijnego, chciałabym potrafić z miłości i szacunku do samej siebie postawić mądre granice tym, którzy mnie ranią. Chciałabym też nie porównywać się z innymi, nie oskarżać, nie szukać okazji do tego, by bardziej od nich błyszczeć.
Wiem jednak, że pycha będzie mi szeptać do ucha, żeby się odgryźć, gdyż moja prawda jest najprawdziwsza, a moja racja najsłuszniejsza. Choć czasem tak rzeczywiście jest, Bóg nie zawsze oczekuje ode mnie, żebym była mistrzem ciętej riposty, bo On sam często przemieniał ludzkie serca czułym milczeniem i wzrokiem pełnym miłości. Co więcej, oddał życie za swoich prześladowców.
Nie oznacza to jednak, że decyduję się na milczenie wtedy, gdy należy powiedzieć "stop". Uniżenie siebie pozwalające na zadawanie bólu, przemoc i pogardę nie ma bowiem nic wspólnego z postawą prawdziwej pokory. Świadczy o tym przykład spoliczkowanego Jezusa, który swego prześladowcę zapytał wprost: "Dlaczego mnie bijesz?".
Zaczynam dostrzegać innych
Jak zatem znaleźć właściwą ścieżkę prowadzącą do pełni życia? Dobrą do tego okazją jest odbycie odkładanej od dawna przedświątecznej spowiedzi, którą poprzedzi głębszy rachunek sumienia, również z obszaru traktowania samej siebie i sposobu odnoszenia się do innych. Rozważam więc, czy jest we mnie zazdrość podważająca wartość drugiego człowieka i pomniejszająca dobro ofiarowane przez niego światu. Następnie zastanawiam się, czy pozwalam na to, aby mnie poniżano. Chcę też wiedzieć: jakie motywacje mną kierują, gdy śpieszę z pomocą bliźnim? Czy uważam się za lepszą katoliczkę od innych choćby dlatego, że inaczej się modlę i praktykuję wiarę? Czy szukam woli Boga w sytuacjach po ludzku beznadziejnych? Czy słucham rad ludzi pragnących mojego dobra? Czy pozwalam im pomóc sobie, gdy potrzebuję wsparcia i pomocy?
Po szczerej spowiedzi już w inny sposób - z czystym sercem - postrzegam swoje potknięcia i wady, a także skupianie się na czubku własnego nosa. Jeśli do tego dodam rzeczywiste przyjęcie miłości Boga, który to wszystko zabiera, oczyszcza i przemienia, jestem krok do przodu nie tylko w zmierzaniu ku świętości, ale też w stawaniu się coraz bardziej pokornym dzieckiem Bożym, które nie gdzie indziej, ale w spojrzeniu Jezusa szuka swojej wartości i siły.
Przestaję odgrywać twardziela
Co ciekawe, także Jezus przychodzi do mnie właśnie jako dziecko, które potrzebuje utulenia, nakarmienia, troski. Dobrze wiem, jak trudne jest przyjęcie takiej postawy w dorosłym życiu! O wiele łatwiej przychodzi mi nieustannie odgrywać twardziela i pokazywać siebie z jak najlepszej strony. Jako bardziej naturalną wkodowaną mam bowiem wiarę we własne siły i pragnienie bycia niezależnym. Zdarza mi się zatem udawać przed Bogiem, samą sobą i drugim człowiekiem, jaka jestem silna, gdy w rzeczywistości rozpadam się na miliony kawałków. A wystarczyłoby tylko to puścić, pokazać Jezusowi i powiedzieć Mu - być może pierwszy raz w życiu - że moja siła to tylko zasłona utkana z nadmiernego zapatrzenia w siebie, która sprawia, że zapominam, jak żyć pełną piersią.
Być może dziś nadszedł ten czas… Na zapatrzenie się w pokorną Maryję. Na zatrzymanie się przy maleńkim Jezusie. Na pozwolenie sobie na uczucia, które nijak nie pasują do świątecznej atmosfery, chociaż są tak bardzo prawdziwe. Zbieram się zatem na odwagę i uwalniam skrzętnie skrywane własne niedostatki. Być może na przyjęciu samej siebie - własnego życia, wiary, pobożności, powołania, statusu społecznego czy rodzaju wykonywanej pracy - polega moja lekcja pokory. Jak małe dziecko, ufnie zapatrzone w oczy rodzica, pozwalam się kształtować w dążeniu do doskonałości. A kiedy nadejdzie moment pamiątki najważniejszych w historii ludzkości narodzin, niech przemienia mnie wzrok nowo narodzonego Syna Bożego.
Artykuł pochodzi z dwumiesięcznika "Głos Ojca Pio".
Skomentuj artykuł