Zakaz dostępu do mediów społecznościowych - zaczynamy dyskusję?
"Nie uwierzysz. Politycy zaczynają się w czymś zgadzać" - mruknął mąż. Zaciekawiona zerknęłam, o czym czyta. Wow. Wreszcie jakiś temat, który zdaje się łączyć naszych polityków ponad podziałami. A chodzi o zakaz używania mediów społecznościowych przez dzieci poniżej 16-stego roku życia. Dyskusję o nim sprowokował przykład australijskiego parlamentu, który jako pierwszy na świecie taki zakaz proklamował.
Rok temu w szkole moich dzieci zniesiono zakaz używania smartfonów w szkole. Decyzję argumentowano potrzebą urealnienia życia szkolnego. Obowiązujący zakaz był powszechnie i notorycznie łamany przez uczniów, a nauczyciele frustrowali się, ponieważ przerwy spędzali na jałowych i skazanych na porażkę próbach egzekwowania tego prawa. Doszło do tego, że dzieciaki po prostu gremialnie ładowały się ze śniadaniówkami do toalet, bo tam ich przecież nikt nie ścigał i nie zawracał im głów marudzeniem spod znaku "schowaj ten telefon do torby". Wymyślono więc, że zniesienie zakazu urealni sytuację. No i w sumie urealniło. Koleżanka, która uczy w starszych klasach, podsyłała mi parę razy zdjęcia z przerw. Podpierające ściany chmary dzieci zanurzone w ekranach to nie był widok, który uspokaja, choć rzeczywiście cisza na korytarzach mogła się podobać.
Smartfony w szkołach – ułatwienie czy zagrożenie?
W połowie listopada ubiegłego roku zespół szkolnych psychologów, wychowawcy i wielu nauczycieli poszczególnych przedmiotów zaczęło więc słać alarmistyczne wiadomości do rodziców. Ich wspólnym motywem były prośby o rozmawianie z dziećmi o szkodliwości bycia nieustannie online, o higienie cyfrowej albo chociaż o zakładaniu rodzicielskich blokad, bo wielu uczniów nawet czegoś takiego nie miało. A jak jeden Krzyś z 5b może oglądać filmiki z frontu ukraińskiego (u kuzynów na fb), to jest więcej niż pewne, że cała jego klasa prędzej czy później będzie miała styczność z tego typu "wiadomościami" ze świata. Także Arina, której tato walczy od wielu miesięcy na wschodzie Ukrainy.
Jako mama czwórki dzieci, w tym dwójki w wieku szkolnym, naprawdę od lat zżymam się na to, jak politycy (z każdej strony!) traktują polską edukację i jak bardzo oderwanymi od rzeczywistości wyobrażeniami na temat realiów przeciętnej polskiej szkoły kierują się w swoich decyzjach. Przykład projektowanej edukacji zdrowotnej jest tutaj wręcz sztandarowy - co świetnie wypunktowała w swoim tekście Marta Łysek. I przypuszczam, że wielu ludzi dostrzega, że przy tego typu wojenkach ze szkołą w tle, wcale nie chodzi o żadne dobro dzieci, tylko o podsycanie społecznych konfliktów (bo przecież emocje zapewniają obecność w mediach, a więc zasięgi i obecność w sondażach). Gdyby było inaczej przedmiot edukacja zdrowotna bez trudu stałby się przecież przedmiotem ogólnonarodowej zgody, wystarczyłoby wyjąć z niego mocno powiązane ze światopoglądem i intymnością kwestie (np. dotyczące tożsamości płciowej).
Kiedy więc czytam, że politycy z lewej i prawej strony zaczynają zauważać konieczność podjęcia debaty na temat dostępności mediów społecznościowych dla dzieci, zastanawiam się, w którą stronę pójdzie ta dyskusja. Bo - nie sięgając daleko wstecz - czy to aby nie ci sami politycy z takim entuzjazmem mówili o Sarze, 12-letniej tiktokerce, pierwszej nastolatce z akredytacją dziennikarską w Sejmie? Jakoś wtedy niewielu z nich zwracało uwagę na to, że dziewczynka korzysta z portali, na których ponoć można być dopiero od 13. roku życia, na to, że pracuje w godzinach lekcji szkolnych, czy na to, że podpytuje o tematy, którymi rzadko który nastolatek się interesuje. W tym kontekście przyznam, że mimo całego mojego przekonania, że temat dostępności mediów społecznościowych dla dzieci powinien stać się przedmiotem powszechnej debaty, to nieco drżę na myśl, w jakim kierunku pójdą wątki dyskusji naszych szacowanych Posłanek i Posłów.
Rodzice kontra rzeczywistość cyfrowa
W grudniu ubiegłego roku z przerażeniem obserwowałam, jak wielu rodziców w naszej szkole kompletnie nie rozumie zagrożeń i wyzwań, jakie niosą smartfony w rękach dzieci i nastolatków. Alarmujące wiadomości nauczycieli wywoływały rozmaite reakcje, a zaproszenia na szkolenia dla rodziców dotyczące nowych mediów pozostawały praktycznie bez echa (wiem, bo na palcach jednej ręki mogłam policzyć ich uczestników, a dzieci w naszej szkole jest kilkaset!). Część oczywiście dostosowała się do próśb i apeli.
Była jednak spora i głośna grupa rodziców, która przywilej posiadania przez dziecko smartfona traktowała niczym Amerykanie prawo do posiadania broni palnej. Kontrowersjom nie było końca i - niestety - w moim odczuciu ci drudzy zwyciężyli. Od nowego roku szkolnego wrócił co prawda zakaz używania przez dzieci telefonów w przestrzeni szkolnej, ale nie ma wymogu, by dzieci trzymały swoje telefony np. w szafkach albo w specjalnych pudełkach w salach lekcyjnych. Krótko mówiąc, w praktyce wróciliśmy do fikcji sprzed dwóch lat.
I szczerze mówiąc, mam obawy, że do tego samego doprowadziłyby prace polskiego ustawodawcy nad tym zagadnieniem. Stworzyć ustawę, która tworzy prawo, ale nie daje żadnych narzędzi, brzmi dość znajomo, nieprawdaż?
Będę się upierać i do znudzenia powtarzać, że nasze dzieci są kompletnie bezbronne w zderzeniu z machiną inżynierii społecznej, jaka stoi za fejsbukami, tiktokami, snapchatami i innymi takimi. My, dorośli, bardzo często sami nie potrafimy sobie radzić z chorobliwym przywiązaniem do nich, a co dopiero ktoś, kogo ośrodki odpowiedzialne za przewidywanie konsekwencji są dopiero w fazie kształtowania? Jestem gorliwą zwolenniczką wszelkich dyskusji, które niosłyby potencjał uwrażliwienia nas wszystkich na wyzwania, jakie niesie za sobą nieograniczony, stały i permanentny dostęp do online'ów.
Co więcej, uważam, że wysiłki w ograniczaniu dzieciom dostępu do mediów społecznościowych powinny być poparte egzekwowalnymi przepisami prawa. Mając jednak w pamięci "eksperyment" naszej szkoły, obawiam się, że podjęcie tego tematu przez polityków, stanie się pretekstem do kolejnej wojenki światopoglądowej, w której wygrają ci, którzy będą najgłośniejsi. Ale może ... jak to przekonują nas reklamy i piosenki w supermarketach: przed nami świąteczny czas cudów? Może "dostęp do mediów społecznościowych" stanie się przykładem skutecznej walki z korporacjami, a nie kolejną odsłoną wojny polsko-polskiej?
Skomentuj artykuł