Ksiądz też człowiek, a wizyta kolędowa to szansa na ćwiczenie ze wzajemnej empatii
„Wiesz co, bycie w celibacie mnie tak nie boli, jak to chodzenie po kolędzie” – usłyszałam niedawno w rozmowie z zaprzyjaźnionym księdzem. Na moje uniesione w zadziwieniu brwi, uśmiechnął się i doprecyzował: „Tak, tak, nie przesłyszałaś się. Są lata, gdy jestem tak zdesperowany, że chętnie bym któremuś ze współbraci zapłacił, by ten obowiązek ode mnie przejął”.
Byłam zaskoczona, bo ksiądz J. należy w mojej ocenie do niezwykle zaangażowanych w życie swojej parafii kapłanów. Ma ten wyjątkowy talent, że dosłownie z każdym potrafi znaleźć wspólny język. Ludzie garną się do niego naturalnie, a ja z wielkim podziwem od lat obserwuję, jak mądrze buduje relacje i dba o swój rozwój osobisty i duchowy. Kiedy jednak zaczął opowiadać bardziej szczegółowo, z czym musi się mierzyć podczas kolędy, przyznam, że coraz lepiej potrafiłam go zrozumieć.
Nie chodzi tylko o hejt, na który kapłani w Polsce narażeni są coraz częściej. „Ch..., pedofil, złodziej" – ilość inwektyw z roku na rok bywa coraz obszerniejsza, a rynsztokowy język wita kapłana niekoniecznie w osiedlowej melinie, do której też przecież chce w imieniu Pana Jezusa przyjść... „Chyba nawet częściej wulgarne odzywki słyszę w tych pięknych, oświetlonych milionami światełek mieszkaniach na zamkniętych osiedlach” – wyznał ksiądz J. „Dołóż do tego presję czasu, konieczność pogodzenia wymogów nałożonych przez proboszcza i rozmaitych oczekiwań parafian oraz zwykły, ludzki stres, gdy idziesz i nie wiesz, co w którym domu zastaniesz” – dodał. „Ale to, co dla mnie jest zdecydowanie najtrudniejsze w wizytach kolędowych, to ta ciągła huśtawka emocji” – podkreślił. I rzeczywiście. Wyobraź to sobie. Wchodzisz do jednego domu, a tam radość z malutkiego dziecka, po kilku minutach dłuższa wizyta przy łóżku umierającego na raka ojca rodziny, zaraz potem samotna wdowa, potem zaangażowana we wspólnotę rodzina znana z kościelnych ław, następnie para żyjąca „na kocią łapę”, patchworkowa rodzina w kryzysie i samotny alkoholik na dokładkę. „Podczas jednego popołudnia – bo przecież do 14.00 normalnie pracuję w szkole – mam do odwiedzenia średnio 30-40 domów. Wieczorem, gdy wracam po takiej kolędzie na plebanię, jestem po prostu wypluty. Wypluty i fizycznie, i emocjonalnie. Ta amplituda emocji, ta konieczność szybkiej reakcji na rozmaite sytuacje, z którymi stykam się w tych miejscach, jest czymś, co mnie najbardziej przeraża w tym całym wysiłku”.
Słuchając opowieści księdza J., przypominałam sobie wszystkie te momenty, w których sama czuję się przytłoczona ilością kotłujących się emocji, potrzeb, oczekiwań, bodźców, dźwięków w mojej wielodzietnej rodzinie. Nie narzekam. Stwierdzam pewien fakt. To taka rzeczywistość, na którą się zdecydowałam. I choć moje powołanie do bycia żoną i mamą czwórki dzieci daje mi mnóstwo spełnienia, poczucia sensu i szczęścia, to nie zmienia tego, że bywam potwornie zmęczona i wiążą się z nim pewne określone trudy. W opowieści księdza J. też nie słyszałam narzekania, tylko uczciwe opisanie własnej perspektywy. Byłam mu ogromnie wdzięczna za to podzielenie się kawałkiem swojej rzeczywistości. Pomyślałam, że gdyby księża częściej pokazywali nam, świeckim, taką stronę swojego życia, być może niejeden człowiek wstrzymałby się z odruchową krytyką czy narzekaniem na duchowieństwo.
Wizytę kolędową można zatem potraktować jako obopólne ćwiczenie z empatii. Można przecież odważyć się zapytać księdza: „A jak się księdzu na naszej parafii żyje?”. Pamiętam, jak pewnego roku zaskoczyliśmy odwiedzającego nas kapłana pytaniem, czy my możemy coś dla niego zrobić. Choć początkowo odpowiedział ze śmiechem, że nie, to wizytę kolędową skończył stwierdzeniem, że w sumie chętnie by nas lepiej poznał. Nie wymagało to wielkiego wysiłku, a zaowocowało sympatyczną relacją, której potrzebował, by w nowej parafii poczuć się lepiej.
W internetach trendujące jest ostatnio przypominanie, że nikt nigdy nie wie, co kryje się za postępowaniem człowieka, którego tak łatwo nam się ocenia w myślach czy na głos w towarzystwie. Gdybym była cyfrowym twórcą, to zrobiłabym taką rolkę/shorta z osobami duchownymi w roli głównej – pokazującą np. że za smutnym dziś kapłanem może kryć się wyjątkowo poruszająca wczorajsza spowiedź, a za poirytowaną siostrą ciężka nocka opieki w DPS-ie. Niestety, talentu do robienia tego typu rzeczy nie mam. Myślę jednak, że takiego zachęcania do ćwiczeń ze wzajemnej empatii nigdy dość. A jeśli jeszcze dołożymy do tego szczyptę zwykłej uprzejmości, zaciekawienia życiem bliźniego i wsłuchania w to, co chce nam o sobie powiedzieć, to małym wysiłkiem możemy sprawić, że 2025 zadzieje się między nami bardzo konkretne dobro. Czego sobie i Wam z całego serca życzę.
Skomentuj artykuł