Czy mąż jest jak naleśnik, pierwszy zawsze do kosza?

Fot. Pawel Kozera / Pixabay

Jakiś czas temu trafiłam w Internecie na dyskusję dotyczącą rozwodów. Młoda kobieta, mama małego dziecka prosiła o wsparcie po tym, jak porzucił ją mąż. Choć nie udzielałam się w tej dyskusji w żaden sposób, z dużym zainteresowaniem przejrzałam komentarze. Nie odezwałam się tam z jednego powodu – zrobił to inny katolik, mówiący o tym, że małżeństwo to poważny sakrament, a miłość to wybór, za który warto brać odpowiedzialność. I o mało nie został zagryziony przez resztę komentujących.

Nie żyję w bańce idealnego małżeństwa spijającego sobie z dziubków, szczególnie gdy pojawiają się w nim dzieci. Sama śmieję się na kursach przedmałżeńskich, na których udzielamy się z mężem, że jesteśmy parą specjalizującą się w kryzysach. Nieobce są nam walka o relacje, zdrowie, pracę, codzienność. Tym, co trzymało nas pewien czas daleko od rozstania, było to, że nie traktowaliśmy rozwodu jako jednej z dostępnych opcji. Wiedzieliśmy, co wiele lat wcześniej obiecaliśmy sobie przed ołtarzem. Trzymała nas łaska sakramentu, wyznawanych wartości i decyzja, że chcemy uczyć się miłości, nawet jeśli jest trudna.

Trudna miłość to jednak pojęcie tak szerokie, że warto wprost powiedzieć, że czasami rozstanie jest jedyną dobrą opcją: czasem na chwilę, innym razem na zawsze. To sytuacje, gdy jedna ze stron np. trwa w nałogu, czy wtedy gdy jest przemocowym narcyzem, zagrożeniem dla współmałżonka i dzieci. To są jednak takie sytuacje, w których potrzebne jest mądre rozeznanie i profesjonalne wsparcie.

Powiedzmy jednak sobie szczerze – każda relacja jest trudna. Czasem wymaga od nas wyjścia ze swojej strefy komfortu, postawienia dobra drugiego człowieka nad swoim własnym. Podjęcia decyzji, że chcę kochać, mimo że dziś mam wrażenie, że budzę się obok zupełnie obcego człowieka, do którego nic już nie czuję. Czy wtedy rzeczywiście jedyną dostępną opcją jest rozwód?

DEON.PL POLECA

Kiedy mówię do narzeczonych, jakie mogą spotkać ich trudności w małżeństwie, czasem uśmiechają się pod nosem, myśląc pewnie, że to ich nie dotyczy. Kiedy ostrzegam, by nie oczekiwać od miesiąca miodowego, że będzie czasem idealnym, słodkim i bezproblemowym, ludzie patrzą jeszcze dziwniej. Coraz częściej jednak wracają, by powiedzieć, że dziękują. Za to, że ktoś powiedział wprost, że nawet na początku małżeństwa może być trudno i że te sytuacje są normalne, na przekór tego, co widać na słodkich zdjęciach w mediach społecznościowych. Czy same uczucia wystarczą by kochać? No nie!

Kiedy więc przeczytałam komentarze pod wspomnianą na początku dyskusją, pomyślałam o tym, co ja powiedziałabym tej kobiecie, gdybym mogła usiąść z nią przy kubku kawy. Jednak to, co przyszło do mnie od razu, to było ogromne współczucie, bo wiem, jak ciężkie dla kobiety mogą być początki macierzyństwa. Jak trudno jest we dwoje, a ona została sama… Z rozbitym sercem, w które napluł jej człowiek, który miał być opoką i wsparciem. Nie wiem jednak, co działo się w ich relacji wcześniej, jak ona wyglądała i co doprowadziło ich do miejsca, w którym są dzisiaj. Widzę kawałek, bardzo mały.

Gdy rozmawiam z parami w kryzysie, pytam najpierw, czy modlą się wspólnie. Trzeba przyznać, że wspólna modlitwa jest trudna, bo gdy jest szczera, staje się również niezwykle intymna, a do tego, co mamy w sercach najgłębiej, byle kogo nie wpuścimy. Poradziłabym temu małżeństwu, by starali się zawalczyć - o małżeństwo i wartości, które wyznają. Proponuję wtedy szczerą rozmowę o tym, o jakim związku marzą i jak widzą swoją wspólną przyszłość. Co realnie można zrobić, by te wyobrażenia spotkały się gdzieś pośrodku i jak się o nie zatroszczyć? Proponowałabym wsparcie doświadczonego doradcy i mądre duchowe towarzyszenie oraz korzystanie wspólnie z sakramentów. To na początek.

Każda relacja jest trudna, wymaga wysiłku i podjęcia konkretnej decyzji. Im bliższa jest relacja, tym bardziej rosną wymagania. Łatwo jest powiedzieć, że już nie kocham albo tak jak we wspomnianej dyskusji, że „mąż jest jak naleśnik, pierwszy zawsze do kosza”. Nawet jeśli jest na to przyzwolenie ludzi obok, nie budujmy szczęścia, dopuszczając do siebie opcję, że jak uczucia miną, to każdy pójdzie w swoją stronę. Może się bowiem okazać, że to szczęście jest tylko mrzonką, która nigdy nie nadejdzie.

Z wykształcenia pedagog i doradca rodzinny. Z wyboru żona, matka dwóch synów. Nie potrafi żyć bez kawy i dobrej książki. Autorka książki "Doskonała. Przewodnik dla nieperfekcyjnych kobiet". Prowadzi bloga oraz Instagram.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Czy mąż jest jak naleśnik, pierwszy zawsze do kosza?
Komentarze (2)
ZG
~zwykły gościu
29 stycznia 2023, 12:44
Niestety dosyć powszechny scenariusz :( .Jest ogromna potrzeba patrzenia ''na całość' ,a nie tylko obwinianie jednej strony co niestety jest nagminne( i wbrew pozorom często niesłuszne ). Jeżeli chodzi o pomoc to kierownik duchowy jest trudny do znalezienia szczególnie w mniejszych miejscowościach ( w miarę dobry spowiednik to już bardziej ). Natomiast pomoc psychologiczna i poradniana to już znacznie gorzej z dostępem ,zwłaszcza do takich z podejściem katolicko-chrześcijańskim . Nie tylko chodzi o dostęp czy jakość ,a coraz częściej o cenę (poradnie są drogie po prostu). Doświadczenia własne .Jednak nie wolno się poddawać w tej kwestii i działać jak kto może. Dużym ułatwieniem są rożne konferencje jak i literatura.Pozdrawiam
BM
~Bartłomiej Moler
28 stycznia 2023, 19:17
Pani Magdo, Kościół dopuszcza także separacje jako ostateczność, a nierozerwalność małżeństwa nie wynika z uczuć do drugiej osoby, tak jak obecność Chrystusa w eucharystii nie wynika z tego czy to się czuje. To bardzo ważne by to zaznaczyć. A ten tytuł clickbaitowy.