Historia rodziny Ulmów - triumf życia
Pan Bóg potrafi dosadnie udowodnić, że życie jest silniejsze od śmierci. I że dobro jest potężniejsze od zła. Dziś bardzo takiego pokrzepienia potrzebujemy, i daje je rodzina Ulmów.
Józef Ulma był przedwojennym człowiekiem renesansu. Pobieżnie patrząc na jego domową bibliotekę z której zachowało się ok. 250 książek (tyle ponumerował w swoich zbiorach, które przetrwały wojnę) – interesował się bardzo wieloma dziedzinami życia. Nie tylko tymi bliskimi człowiekowi wsi – rolnictwem, pszczelarstwem czy techniką. Ale też fotografią, która stała się jego wielką pasją, czy podróżami – w jego zbiorach znajdziemy choćby książki o Japonii i Tatrach. Był też człowiekiem głęboko wierzącym – w jego domowej bibliotece była na przykład taka pozycja: „Droga prawdziwa do Boga prawdziwego”.
Książki były jego skarbem – numerował każdy egzemplarz, każdy opatrywał podpisem lub osobistą pieczęcią, swoistym ex libris. To dlatego, że jego dom służył mieszkańcom Markowej jako biblioteka – pożyczał chętnie książki innym, edukując przy tym lokalną społeczność, ale chciał wiedzieć, gdzie jego zbiory powędrowały.
Domowa Biblia Ulmów, dziś do obejrzenia w Muzeum Polaków Ratujących Żydów w Markowej, otwarta jest na przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie.
Józef Ulma, współczesny Samarytanin, nie zastanawiał się, czy pomóc ośmiorgu Żydom, którzy poszukiwali schronienia. Podobnie jak inni mieszkańcy Markowej, ukrył ich w swoim domu, mimo że dobrze wiedział, iż jemu, żonie Wiktorii i ich sześciorgu dzieciom groziła za to śmierć.
Śmierć przyszła tuż przed Wielkanocą, 24 marca 1944 roku. Ktoś doniósł na Ulmów. Do ich domu wpadli niemieccy żandarmi. Najpierw wywlekli z domu Żydów i zastrzelili. Potem zastrzelili Józefa i Wiktorię będącą w siódmym miesiącu ciąży. Po rzekomo krótkiej dyskusji, czy zastrzelić także dzieci, zamordowali także i sześć jasnowłosych aniołów: ośmioletnią Stasię, siedmioletnią Basię, sześcioletniego Władzia, czteroletniego Franusia, trzyletniego Antosia i dwuletnią Marysię.
Sąsiedzi oprócz strzałów i krzyków słyszeli tego dnia płacz dzieci. Tak w swoim pamiętniku dzień ten relacjonował brat Józefa Ulmy, Antoni:
„Ulma Józef (brat) wraz z rodziną, 6-cioro dzieci zamordowani dnia 24 III 1944 r. przez bandytów Hitlera”.
Po wielu miesiącach, pod osłoną nocy, mieszkańcy Markowej wykopali ciała z przydomowego pola i zawieźli na cmentarz. Wpis w pamiętniku Antoniego Ulmy, 11 stycznia 1945 roku, 10 miesięcy po śmierci Ulmów:
„Przewieźliśmy wyżej wymienionych zamordowanych na cmentarz. 4 trumny. Zawiózł ich Niemczak Józef, saniami jego i naszym koniem”.
Wydawałoby się, że ciemna noc śmierci pogrąży całe dobro i poświęcenie Ulmów dla drugiego człowieka. Ale śmierć nigdy nie mówi ostatniego słowa.
O Ulmach dowiedziałam się w 2008 roku. Jako młoda reporterka w Izraelu relacjonowałam wystawę, jaką zorganizował obecny wicedyrektor IPN, dr Mateusz Szpytma. To był jeden z pierwszych zagranicznych materiałów, jakie dane mi było zrobić. Tam spotkałam Abrahama Segala.
Pan Abraham był ukrywany przez inną rodzinę z Markowej – rodzinę Cwynarów.
„Pani Cwynarowa była dla mnie jak Matka” – mówił mi wtedy. „Dała mi na imię Romek, nauczyła pacierza”.
Dzięki Mateuszowi Szpytmie i niezliczonym świadectwom dobra, jakie popłynęły z Markowej od ocalonych i rodzin, które ich ukrywały, dziś w tej podkarpackiej wsi stoi piękne muzeum – niewielkie, ale jedno z najbardziej poruszających w Polsce. Muzeum Polaków Ratujących Żydów. Można w nim zobaczyć, jak wyglądały codziennie sprzęty Ulmów, jak łóżko czy szafa, ale przede wszystkim można podziwiać zdjęcia Józefa, który swoją rodzinę fotografował niczym wybitny współczesny fotografik, w codziennych okolicznościach, jak wielu świętych, wyprzedzając swoje czasy.
Wiktoria pochylona nad zeszytem ze Stasią, Marysia w cebrzyku uśmiechnięta i radosna jak każde dziecko, które w zabawie może bezkarnie się zmoczyć, wuj Antoni z gromadką Ulmowych chłopców, naturalni, uśmiechnięci. Są też Żydzi, którzy ukrywali się u Ulmów.
Jeśli jakaś rodzina mogła triumf życia nad śmiercią pokazać całemu światu, płacąc za to najwyższą cenę, to właśnie Ulmowie. Ulmowie, po których zostało tyle pamiątek, zdjęć, tyle świadectw życia przybitego do krzyża za drugiego człowieka.
Ale triumf życia nad śmiercią dziś widzę w jeszcze jednej historii.
Wiele tysięcy kilometrów od maleńkiej Markowej, w stolicy wielkiego świata, Waszyngtonie, mieszka Ian. Wraz z żoną Kelly mają siedmioro jasnowłosych dzieci. Licząc nienarodzone dziecko Ulmów, tyle samo miała podkarpacka rodzina.
Ian od lat walczy z ostrą białaczką. W trakcie choroby dowiedział się o Ulmach i toczącym się procesie beatyfikacyjnym. Natychmiast zaczął wraz z rodziną i przyjaciółmi modlić się za wstawiennictwem Ulmów o cud uzdrowienia. Najmłodsza córeczka, urodzona już w trakcie choroby, ma na imię Wiktoria.
Mieszkańcy Markowej, poproszeni o przekazanie pamiątki po Ulmach dla Iana nie zastanawiali się długo. Do Waszyngtonu poleciał ekspresową przesyłką różaniec z owoców drzewa, które wyrosło na ziemi, w które wsiąkała krew rodziny Ulmów. Pojechało drewienko z domu, w którym wychowała się Wiktoria. Do Waszyngtonu poleciała wreszcie książka z podpisem Józefa Ulmy. Z jego imponującej biblioteki, która zatoczyła jakby krąg życia, trafiając w ręce człowieka, który o to życie walczy.
Ulmowie żyją w życzliwości i sercu lokalnej społeczności, w potomkach Wiktorii i Józefa, w ciepłym cieście postanowionym na stole dla posłańców, którzy proszą o pamiątki dla Iana. Żyją w ludziach, którzy poświęcili wiele lat historycznych badań, aby opowiedzieć światu ich historię. Żyją w proboszczu z Markowej, który modli się z mieszkańcami za zdrowie zupełnie im obcego człowieka z dalekiej Ameryki. Jak nazwał tę historię George Weigel na łamach EPPC – historia Ulmów i Iana to prawdziwa komunia świętych.
Dziś Ulmowie mogą być patronami wszystkich tych, którym dane jest swobodnie, bez kary śmierci ciążącej nad głową, przyjmować przybyszów pukających do naszych drzwi. Bo Ulmowie swoją śmiercią nam tę wolność wywalczyli. Bo ich śmierć to prawdziwy triumf życia.
Skomentuj artykuł