Interwencja humanitarna – czy Kościół może odegrać rolę mediatora?
Arcybiskup Stanisław Gądecki, metropolita poznański i przewodniczący KEP, poinformował w ubiegłym tygodniu, że jest gotów do tego, by podjąć u ministra sprawiedliwości „interwencję humanitarną” w sprawie siedzących w więzieniu polityków PiS. Biuro Prasowe KEP opublikowało list arcybiskupa do Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, w którym szef polskiego episkopatu prosi ich o przerwanie głodówki oraz zobowiązuje się do mediacji w ich sprawie, ale pod warunkiem, że wyrażą oni na to zgodę.
Na razie – jak wynika z moich informacji – list pozostał bez odpowiedzi. Reakcje po publikacji listu były łatwe do przewidzenia. Ze strony obozu rządzącego i sympatyzujących z nimi mediów da się słyszeć, że oto arcybiskup usiłuje spłacić dług wobec poprzedniej ekipy, która – ich zdaniem – obdarzyła Kościół wieloma przywilejami. Po drugiej stronie pojawiła się radość z tego, że hierarcha chce stanąć po stronie uwięzionych, a to oznacza, że uważa ich za ofiary politycznej represji. I choć arcybiskup nigdzie w ten sposób się nie wypowiedział, to taka interpretacja jego gestu się pojawiła.
Zostawmy to jednak z boku i przyjmijmy, że motywacja arcybiskupa do ewentualnego podjęcia mediacji wynika wyłącznie z troski o ich zdrowie i życie. Dla chrześcijanina – troski jak najbardziej zrozumiałej. Musi się tu jednak pojawić pytanie o to czy trzeba było z tą informacją biec do mediów? Odpowiedź jest prosta: nie. Mamy do czynienia z tak delikatną materią, że czasem o niektórych działaniach po prostu się nie mówi. To dyplomacja. Czy któreś z państw ogłasza publicznie, że podjęło negocjacje z terrorystami, którzy porwali jego obywateli? Czy Watykan informuje o swoich licznych misjach negocjacyjnych, które prowadzi na całym świecie w przeróżnych sprawach? Nie. Owszem uchyla rąbka tajemnicy wtedy, gdy pojawiają się pytania, ale nigdy nie wykłada na stół wszystkich kart.
Ktoś powie, że to całkiem odmienne sytuacje. I będzie miał zasadniczo rację. Niemniej wszystkie sprowadzają się do tego, że ktoś chce osiągnąć coś dla drugiego. I nieroztropnością jest bieganie i ogłaszanie tego całemu światu. Negocjacje lubią ciszę. Nie znoszą rozgłosu, bo wtedy pojawiają się naciski zewnętrzne, pytania o to jak mocno są zaawansowane, czy coś z tego będzie. Obie strony zaczynają się usztywniać i ich rozmowy zaczyna paraliżować presja zewnętrzna. Tak to zwyczajnie jest.
Kościół w ciągu minionych ośmiu lat parę razy w roli mediatora występował. Nie rozgłaszał tego, ale mediacje – ot choćby na przełomie 2015/2016 roku w czasie kryzysu sądowego – były. Czy ktoś o tym słyszał? Nie. Opinia publiczna nie wie nawet kto, gdzie i z kim mediował. Wiedzą zainteresowani. Reszta coś wie, ale…
Niewątpliwie mamy w tej chwili ogromny kryzys polityczny, który przekłada się także na relacje społeczne, wewnątrzrodzinne. Kościół mógłby w tym kryzysie odegrać rolę mediatora. Mógłby, ale – przykro to stwierdzić – nie jest wiarygodnym partnerem do rozmów. Można to chociażby wyczytać z milczenia ministra sprawiedliwości, który w żaden sposób do listu abp. Gądeckiego się nie odniósł. Wręcz wysłał sygnał, że na razie uwolnienia obu polityków nie będzie. List nie był co prawda do niego, ale mógł dać znak, że gotów jest usiąść z hierarchą do ewentualnej rozmowy. A tu nic.
Wydaje się, że w oczach opinii publicznej Kościół utożsamiany jest dziś z poprzednią władzą. Można dyskutować o tym czy i jak mocno wszedł w relacje z rządzącymi. Faktem jednak jest, że przynajmniej z części wypowiedzi biskupów takie wnioski można wyciągać. I będą one uprawnione. Zwłaszcza, że też nikt specjalnie nie odcinał się od wypowiedzi polityków, którzy nieustannie podpierali swoje działania autorytetem Kościoła. Zmienić ten wizerunek będzie trudno. Bo się utrwalił. Więc choćby z tego powodu o zamiarach podjęcia negocjacji w sprawie polityków po prostu należało milczeć, ale po cichu robić swoje. Po prostu...
Skomentuj artykuł