"Katolicki trener" radzi kobietom, żeby modliły się o uzdrowienie z „hormonalnej sinusoidy ”
Śledzenie historii ruchów antyfeministycznych pozwoliło mi przekonać się, że jednym z najbardziej wyświechtanych argumentów przeciw uznaniu kobiet za równe mężczyznom, jest fakt posiadania przez nie hormonów, które to mają wywoływać niestabilność emocjonalną. Ciekawe, że mimo rozwoju nauki - i raczej łatwego dostępu do wiedzy - wciąż zdarzają się wykształcone osoby, które posługują się tego typu retoryką.
Niedawno do ich grona dołączył jeden z trenerów personalnych, który doradza kobietom, aby zamiast modlić się o męża, modliły się o uzdrowienie z własnej „sinusoidy hormonalnej” i starały się być „rasowe” jak Maryja. Ogromna ilość negatywnych reakcji na ten internetowy wpis pozwala domniemać, że panie raczej nie uznają tej porady za przydatną. Jej analiza pozwala jednak dowiedzieć się, jakie lęki i przekonania towarzyszą części mężczyzn, próbujących w podobnym tonie doradzać kobietom.
Hormony nie zmieniają kobiet w sekutnice
Spośród wszystkich znanych ludziom substancji żadna nie wywołuje u części internetowych mędrców takiej grozy i trwogi, jak pewne krążące w żyłach niewiast związki chemiczne. Za ich to sprawą niewiasty przybierają czasem postać sekutnic, kobiet władczych i roszczeniowych, a niekiedy również istot histerycznych, niezdolnych do decydowania o swym losie. Cnotliwi mężczyźni (którzy wiedzę zdobywają w pocie czoła na
internetowych forach i czerpią z podań głoszonych przez starszych kolegów) pewni są nade wszystko wszystko, że to właśnie ich działanie czyni niewiasty istotami niegodnymi zaufania i niezasługującymi na zajmowanie wysokich stanowisk. Tymi tajemniczymi substancjami są, rzecz jasna, kobiece hormony, nazywane niekiedy po prostu „tymi hormonami”.
Jeden z tych internetowych mędrców - trener rozwoju osobistego, odwołujący się w swoich „naukach” do chrześcijaństwa, prawdopodobnie podziela seksistowskie przekonanie, że pewne substancje - estrogeny i progesteron, czyli żeńskie hormony płciowe - oraz ich „sinusoida” są tym czymś, co powoduje, że kobiety stają się „zepsute”. Stare mity na temat niszczycielskiej siły kobiecych hormonów, nieczystości krwi menstruacyjnej oraz wiara w kobiecą histerię spowodowaną wędrującą po ciele macicą nie mają, oczywiście, żadnych naukowych podstaw - są one jednak używane przez licznych strażników patriarchatu do tego, by zamykać kobietom usta, odbierać im możliwość wypowiadania się we własnym imieniu, a w konsekwencji - trzymać je w świecie ograniczeń.
Kiedy sufrażystki domagały się prawa do uczestniczenia w polityce, antyfeminiści, powołując się na zmienność kobiecych nastrojów, „wyrażali troskę” o panie, które z powodu takiego a nie innego naturalnego uposażenia nie będą w stanie podjąć żadnej sensownej decyzji, a ich poglądy będą wahać się w zależności od dnia cyklu. Dzisiaj natomiast całkiem popularny trener doradza kobietom, by zamiast modlić się o męża, modliły się o uzdrowienie z „hormonalnej sinusoidy”. Tych antykobiecych twierdzeń nie da się jednak pogodzić z dbałością o rozwój osobisty kobiet.
„Rady” tego rodzaju stanowią nie motywację do mądrego korzystania ze swoich zasobów, na czym opiera się rozwój osobisty, ale są wyrazem chęci podporządkowania sobie kobiet. W dodatku, autor posta robi coś, co jest kompletnie pozbawione sensu z perspektywy współczesnej wiedzy medycznej - próbuje oddziaływać na kobiety poprzez patologizowanie zupełnie normalnego zjawiska, jakim jest kobiecy cykl - a także usiłuje zawstydzać nim kobiety. Niedorzeczność zalecanej przez trenera modlitwy o uzdrowienie z „sinusoidy hormonów” jest oczywista - zmieniające się w trakcie kobiecego cyklu stężenia estrogenów i progesteronu są oznaką zdrowia, a nie choroby - zaś z fizjologii nikogo się przecież nie uzdrawia. Jasne, hormony (nie tylko u pań) mogą wpływać na samopoczucie - ale nie mają mocy zmiany kobiet w sekutnice ani nie upośledzają ich zdolności poznawczych. Osoba, która dąży do tego, by być autorytetem w dziedzinie budowania relacji, powinna doskonale o tym wiedzieć. Praca z ludźmi wymaga bowiem kierowania się wiedzą i szacunkiem, a nie stereotypami i uprzedzeniami.
Każda kobieta jest kobietą prawdziwą
Warto również zwrócić uwagę na to, jaką „nagrodę” autor obiecuje tym kobietom, które spełnią określone wymagania. Gratyfikacja nie jest tutaj szczególnie innowacyjna - trener sugeruje, że kobieta, która nie jest „facetem” i nie nosi spodni (w znaczeniu, jak sądzę, symbolicznym) otrzyma wspaniałą możliwość podobania się mężczyznom - a któryś z nich pewnie stanie się mężem, o którego nie należy się bezpośrednio modlić, ale starać poprzez wewnętrzną przemianę. W celu wzmocnienia swojego przekazu trener ogłasza również, że żaden mądry facet nie wpakuje się na minę - czyli nie wejdzie w związek z kobietą, która ustalonych przez niego oczekiwań nie spełnia.
W tym miejscu konieczne jest odwołanie się do etyki zawodu coacha i trenera - otóż żadna osoba, która wykonuje tego typu zawód, nie ma prawa wypowiadać się w imieniu „wszystkich mężczyzn”, „każdej kobiety” czy „wszystkich ludzi”. Ani trener, ani psycholog czy psychoterapeuta nie mogą stawiać sobie za cel formatowania innych ludzi tak, aby pasowali do preferowanego przez nich modelu świata. Trener, psycholog czy pedagog nie może również dzielić ludzi na określone rodzaje w celu wartościowania ich - a pan, o którego poście dziś piszę, był łaskaw to właśnie uczynić. Kobiety „w spodniach”, po których „nie wiadomo, czego się spodziewać” (i które otrzymały „niewłaściwy przekaz” w swoim domu), przeciwstawia kobietom „rasowym” - czyli takim, które według niego posiadają cechy predysponujące do bycia dobrymi żonami.
Każda kobieta - niezależnie od tego, czy nosi spodnie czy spódnicę czy też nie - jest kobietą prawdziwą.
Jest to oczywiście kolejna próba „wychowawczego” oddziaływania na kobiety, poprzez dzielenie ich na te prawdziwe i te zepsute. Autor być może jest święcie przekonany, że współczesne kobiety, aby zdobyć męża, będą w stanie zrobić wszystko, aby dołączyć do grona tych pierwszych. Ja natomiast zdecydowanie wolałabym, by współczesne panie mit „prawdziwej kobiety” włożyły między bajki. Każda kobieta - niezależnie od tego, czy nosi spodnie czy spódnicę i czy podoba się wspomnianemu trenerowi, czy też nie - jest kobietą prawdziwą. Nie można też powiedzieć, że wpisując się w określony schemat, można „zasłużyć” na męża, bo na miłość zasłużyć się przecież nie da. Można ją po prostu otrzymać - i wbrew temu, co mówi internetowy specjalista - może się to wydarzyć także w życiu tych kobiet, które niespecjalnie martwią się swoją „hormonalną sinusoidą” i które nie chcą spełniać innych tego typu „powinności”.
A ponieważ chrześcijanin może modlić się „w każdym położeniu”, to jeśli kobieta ma takie życzenie, może modlić się o wspaniałego męża. Nie przypominam sobie, aby w Ewangelii była mowa o specjalnie wyznaczonych cenzorach, którzy mieliby prawo decydować, jakie modlitwy można zanosić do Szefa.
Nie szantażujcie nas Maryją
Z chrześcijańskiego punktu widzenia ciekawe jest także to, jak autor postrzega Maryję - i jakie Jej cechy stawia za wzór innym kobietom. Z wypowiedzi trenera wynika, że Matkę Bożą uważa za kobietę „rasową, czułą i delikatną”. Cóż, z przykrością muszę stwierdzić, że autor słynnego już posta nie jest odosobniony w takim myśleniu o Matce Bożej - tego rodzaju postrzeganie postaci Maryi jest dość głęboko zakorzenione w naszej kulturze. Pieśni kościelne nierzadko wychwalają urodę i wdzięk Niepokalanej, a wezwania napisanych przed wiekami litanii eksponują Jej dziewicze macierzyństwo.
Oczywiście, jako katoliczka nie podważam uznanych dogmatów maryjnych - mam jednak poczucie, że najważniejszym kluczem do rozumienia tej absolutnie wyjątkowej Postaci jest nie tyle uległość wobec patriarchalnego porządku świata, w którym żyła, ile Jej pokora i ufność wobec samego Boga. Zwróćmy uwagę, że Maryja, gdy jako młoda dziewczyna otrzymuje od Anioła „propozycję” zostania Matką samego Boga, nie konsultuje Swojego wyboru z ojcem czy mężem. Ona samodzielnie dopytuje, rozważa i w końcu podejmuje decyzję - choć przecież doskonale wie, o co może być posądzona, jako ciężarna niemieszkającą jeszcze z Józefem.
Jej reakcją na wieść o ciąży kuzynki nie jest zaś wyłącznie modlitwa w intencji szczęśliwego rozwiązania, ale podróż w celu odwiedzenia jej (i to podróż prawdopodobnie dość niebezpieczna). Maryja to zatem nie tylko „śliczna Lilija”, uosabiająca patriarchalny ideał kobiety czułej i delikatnej (choć dla Swojego Syna z pewnością taka właśnie była), ale także dzielna, decyzyjna i świadoma wagi swoich wyborów osoba, która poza czuwaniem przy kołysce Syna, potrafiła również „rozważać wszystko w Swoim sercu”. Wykorzystywanie postaci Maryi do tego, aby dyscyplinować „krnąbrne” (czyli na przykład samodzielnie myślące) kobiety i narzucać im model życia znany z „Żon ze Stepford” świadczy o tym, że autor internetowego moralitetu - podobnie jak niektórzy twórcy apokryfów - kompletnie Maryję odrealnił.
Prawdziwa Maryja to Osoba pokorna wobec Boga, ale jednocześnie silna, odważna i w pełni ludzka.
Owszem, Maryja jest wzorem do naśladowania - ale stanowi Ona wzór przede wszystkim człowieka, chrześcijanina. Co więcej, choć niektóre objawienia prywatne sugerują, że Maryja była „lepszą wersją” kobiety - a więc nierodzącą w bólach i właściwie pozbawioną zarówno fizjologii, jak i osobowości - to oficjalne nauczanie Kościoła niczego takiego nie stwierdza. Prawdziwa Maryja to Osoba pokorna wobec Boga, ale jednocześnie silna, odważna i w pełni ludzka. Oznacza to, że również Jej krew była pod względem biologicznym całkiem zwyczajna, a więc zawierała (być może nadal zawiera) te budzące grozę kobiece hormony.
Warto, aby trenerzy, kaznodzieje i ewangelizatorzy przypomnieli sobie o tym fakcie, zanim znów zaczną wykorzystywać postać Maryi do szantażowania i zawstydzania zwykłych kobiet.
Skomentuj artykuł