Kościół, który mnie zawodzi
Może to, co napiszę niektórych zirytuje, może się narażę. Trudno. Przelała się we mnie ostatnio czara goryczy i nie wiem już sam, co mam myśleć o Kościele w Polsce. Tak, wydarzyło się w nim coś złego i chyb czas wreszcie głośno o tym mówić.
Kiedy byłem na studiach (jestem teologiem) często słyszałem, że teolog, to taki ktoś, kto biegnie przed całym Kościołem i ostrzega go przed niebezpieczeństwem, które jest za rogiem. Niezbyt mnie to przekonywało, bo ubijało mi w głowie poczucie, że jestem katolickim wykształciuchem, który wszystko wie lepiej. Spróbuję jednak, może mi sodówka nie odbije.
Wszystko wskazuje na to, że w Kościele w Polsce rąbnie i to solidnie. Takiej ilości antyklerykalizmu, jaka wybija się w komentarzach, takiego zobojętnienia ludzi Kościoła, którzy do tej pory byli jego gorącymi zwolennikami, tylu momentów, w których księża nie stają na wysokości zadania, części biskupów, którzy zapominają o tym, czym jest ich urząd. Zapytajcie katechetów w szkołach, jakie pytania otrzymują od uczniów, przejdźcie się ulicą i sprawdźcie, co ludzie myślą o Kościele. Co Kościół ma im do zaoferowania? Wałkowanie na okrągło słów Jana Pawła II? Naukę moralności opartą o zagrożenia związane z gender i seks? Źle przygotowane kazania, do których wdziera się coraz więcej polityki (z jednej i drugiej strony, tak jak pisał Szymon), a coraz mniej jest w niej Jezusa? Intronizacje i reintronizacje Chrystusa na króla? Tym przyciągniemy wahających się i zniechęconych do Kościoła?
Co robię w tym Kościele
Często zastanawiam się, co właściwie jeszcze robię w tym Kościele. Co ma do zaoferowania facetowi przed trzydziestką, który od prawie parunastu lat obserwuje jego poczynania. Smutno mi, bo nie mam odpowiedzi na to pytanie. I o zgrozo czuję, że bardziej niż pociągany, czuję się wypychany z jego wnętrza. Kiedyś czułem się, że jest moim domem, teraz jego ściany wyglądają coraz bardziej obco.
Czuje, że jeśli nie walczę ze "zgniłym zachodem", największego zagrożenia nie widzę z gender, albo złoczyńcach czyhających na losy ojczyzny, nie puszczam oczka do jednej z politycznych opcji, nie unikam jak ognia mówienia o pedofilii, albo nie zgadzam się na nudne kazania o niczym (w duchu wałkowanego na wszystkie strony Jana Pawła II), to nie jestem "swój".
Oczekuje się ode mnie, że zajmę miejsce po jakiejś stronie konfliktu, wezmę flagę w konkretnych barwach i pomaszeruję na wroga. Polityczna połajanka, która od dawna wylewa się zewsząd weszła do Kościoła i ma się w nim całkiem dobrze. Jedni przeciw drugim, sojusze, spiski, gra frakcji w kuriach, przemilczane tematy, o których się nie mówi, ludzie z którymi lepiej nie rozmawiać, gazety i portale, jakich nie wypada czytać.
Problem w tym, że guzik mnie obchodzą konflikty, jedni przeciw drugim, wrogowie, flagi i pochodnie na Jasnej Górze (co zresztą uważam za profanację tego miejsca przy cichym pozwoleniu części hierarchii Kościoła). Nie widzę się ani z lewej, ani z prawej.
Łódź, która płynie w złym kierunku
Dominuje to, co najmniej kojarzy mi się z mówieniem o Bogu: władza, pieniądze, brak przejrzystości, kastowość, wykorzystywanie seksualne, argumentacja na zasadzie "tak, bo tak", strach przed nowością i zamknięcie się na innych ludzi, zwłaszcza świeckich.
Wkurza mnie Kościół, który wyciąga rękę po władzę, dla którego polityczne wpływy, dofinansowania z budżetu państwa, pierwsze ławki w czasie państwowych uroczystości są tym, co najważniejsze.
Nauczanie papieża Franciszka traktowane jest zdawkowo, trochę na zasadzie "przeczekamy", niektóre wielkie tematy tego pontyfikatu zepchnięte poza margines (ktoś jeszcze słyszał o encyklice ekologicznej?), wezwanie do ewangelicznego ubóstwa i prostoty wyparte i przemilczane.
Mam ważenie, że wśród części duchowieństwa panuje ciche przyzwolenie na myślenie w kategoriach Polski jako ostatniej łodzi, która jak szalupa ratunkowa, jako jedyna bezpiecznie przepłynie przez wzburzone morze powszechnego kryzysu Kościoła. "To my uratujemy Kościół", "ostanie przedmurze chrześcijaństwa", "zawsze wierna". Wiecie, co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? Ano fakt, że nigdy Kościoła nie ratowali ludzie, ale Bóg. Myślenie w kategoriach "my uratujemy", to stawianie się na Jego miejscu. To nie ma prawa dobrze się skończyć.
Strach bierze górę
Ten Kościół mnie zawodzi, bo zamiast Dobrej Nowiny o ratunku dla człowieka, głosi Złą Nowinę o zagrożeniach i grzechu. Czy to jest jeszcze ewangelizacja, czy już forsowanie własnej idei? A ta głosi, że trzeba się bać i tylko "my mamy narzędzia, żeby was obronić".
Ale tylko ten, który się boi, może zarażać strachem innych. Nie zależy mi na tym, żeby rozwalać Kościół, chodzi mi o to, żeby przestał się bać. Papieża, migrantów, świeckich, kobiet, inaczej myślących, ateistów, ekologów, Europy i świata. To, co obserwuję to działanie pod wpływem lęku, że "odbiorą nam to, co mamy i zniszczą". Sługa, który dostał skarb boi się go stracić i zakopuje w ziemi.
Są w Polsce biskupi i księża, do których lgną ludzie. Posłuchajcie ich kazań, przeczytajcie, co piszą. Nie są słuchani, dlatego, że mówią o polityce, pieniądzach albo "zagrożeniach liberalizmu". Zobaczcie na papieża i tematy, jakimi się zajmuje. Widać różnicę?
Serio, piszę to wszystko, bo zależy mi na tym, żeby ten Kościół odpowiadał na wyzwania współczesnego świata, a nie chował głowę w piasek wtedy, kiedy wierni najbardziej go potrzebują. Kiedy ja bardzo go potrzebuję.
Możecie powiedzieć, że jestem głupi, niedoświadczony i kim właściwie jestem, żeby mówić, jak ma wyglądać Kościół. Mam nadzieję, że chociaż przekona was pewien ksiądz Józek z Łopusznej:
<<Czy przeciwnik, którego dziś poniżamy, oskarżamy, osaczamy podejrzeniami i publicznie sponiewieramy, przyjdzie jutro do nas, by z naszych rąk przyjąć chrzest? Styl polemik wskazuje wyraźnie, że nie chodzi o ewangelizację, lecz o władzę. (…) Często z krzyżem na piersi daje się "fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu", a myśl o przebaczeniu nieprzyjaciołom traktuje się jako zdradę "jedynie słusznej" sprawy>>.
Michał Lewandowski - dziennikarz DEON.pl, publicysta, teolog.
Skomentuj artykuł