Kto się boi śmierci
Listopad niemal za nami. Czas medialnie zarezerwowany na myślenie o zmarłych się skończył. Resztki zniczy na wyprzedaży, tratowane kopytami czekoladowych reniferów i deptane czekoladopodobnymi buciorami grubasów w czerwonych wdziankach. Wiadomo, handel ma swoje prawa. I katolicy też się im poddają, a jakże by inaczej.
Może to właśnie handel sprawia, że cmentarne refleksje sprowadzają się zazwyczaj do jednego: do rzeczy. Że znicze w tym roku takie ładne, że grób po sąsiedzku zaniedbany, że kwiaty się przyjęły i rosną. W tym wszystkim szybko albo wcale odmawiamy jakąś modlitwę za naszych zmarłych, wspominamy ich, kiedy jeszcze żyli, tęsknimy bardziej lub mniej, a dzieciom wyjaśniamy, że pradziadek jest już w niebie. Chociaż wcale nie jesteśmy tego pewni, ale wolimy się nad tym dłużej nie zastanawiać. Śmierć nas nie przeraża: udajemy, że jej nie ma, kiedy tylko opuścimy cmentarz. A potem dajemy sobie spokój na następny rok. No, chyba, że wcześniej coś zmusi nas do refleksji.
Jaki jest poziom tej refleksji, widać przy okazji śmierci bardziej "medialnych". Kiedy w wybuchu zginęło dziennikarskie małżeństwo Kmiecików i ich synek, media i Internet były pełne pretensji. Dlaczego zginęli? Tyle było przed nimi. Dzieci nie powinny umierać. Dobrze, że chociaż całą rodziną. "SuperEkspress" tekstowi ze wspomnieniem dziennikarzy dał nawet tytuł "Dariusz Kmiecik i jego rodzina są już w niebie!". Kiedy informacja o śmierci Anny Przybylskiej okazała się prawdziwa, główna refleksja była jedna: jakie to niesprawiedliwe, taka kochająca się rodzina, coś musiało się pomylić. Media, Facebook, blogi zawrzały - ci bardziej "odważni" robili wymówki Panu Bogu. Że co z Niego za Bóg, skoro zabiera matkę dzieciom. Mało kto zwrócił uwagę na to, co mówiła w lutym: że po raz pierwszy od trzynastu lat poszła do spowiedzi. "Teraz znowu kumpluję się z Panem Bogiem, chodzimy co niedziela na kawę. Po tych spotkaniach jest mi naprawdę o wiele lżej." - opowiadała w wywiadzie dla "Vivy".
Pisząc ten tekst, sama zaczynam mieć poczucie, że jego czas już był, że może należałoby go odłożyć do szuflady i opublikować przyszłym roku. Ale właśnie nie. Bo śmierć jest z nami cały czas. Także w Wigilię. I w Boże Narodzenie. Chociaż Boże Narodzenie kojarzy się nam a brakiem śmierci właśnie. Tymczasem ono - właśnie ono, narodzenie Boga - jest poniekąd pierwszą zapowiedzią Jego śmierci. I zmartwychwstania.
Tu właśnie jest problem, w oddzieleniu tych rzeczywistości: życia, śmierci i zmartwychwstania. Część z nas, deklarujących się jako katolicy, w ogóle w nie zmartwychwstanie nie wierzy. Boimy się. Niewiadomej. Końca. Cierpienia. A jednocześnie nie chcemy się dowiedzieć, że jest trochę inaczej, niż się nam wydaje. I druga rzecz: stawiamy śmierć na równi z życiem, jakby to były przeciwieństwa, gdy tymczasem śmierć nie jest przeciwieństwem życia. Jest jego brakiem - i to tylko "chwilowym". (Cudzysłów stąd, że śmierć przenosi nas w boskie "teraz", gdzie chwila nie istnieje). Jest końcem, owszem, ale końcem jednego i początkiem drugiego, przejściem.
Ostatnio - już po medialnych płaczach nad niesprawiedliwością wyroków boskich - natrafiłam na pewien tekst w portalu Gazety Wyborczej. Tekst, który zupełnie niechcący świetnie ukazuje dobre podejście do umierania. Autorem jest doktor nauk medycznych Dariusz Chmielewski, a tekst dotyczy choroby Piageta, polegającej na zaburzonym metabolizmie tkanki kostnej. Lecz najważniejszy w opisywanym przypadku jest pacjent. Otóż pacjent pochodził z Kaszub. Do lekarza do Warszawy przyjechał z całą, sporą rodziną, przekonany, że umiera na raka.
"To przecie jasne, że rak, bo tak szybko wszystko idzie załatwić. Wyszliśmy od nich [lekarzy - red. MŁ], przyjechali do dom i zaczeli my myśleć. To i do księdza zaraz poszli, grób na cmentarzu opłacili, bo zaległe było, siem pożegnał ze somsiadami. No i jezdem gotów na najgorsze. I one wszystkie też przyjechali, żeby mnie tu pożegnać." A kiedy lekarz mówi mu, że to nie rak i wcale nie musi umierać, dodaje: "Gospodarkę przepisałem, piniondze rozdzieliłem, garnitur nowy czarny mam. Teraz tylko się rozchodzi, żeby to jakoś tak szybko - wie pan, żeby nie bolało.".
Myślał, że umiera, i pozałatwiał wszystkie sprawy. Jak trzeba. Przytomnie. Tak na marginesie - miał sześćdziesiąt parę lat. Taki wiek, że każdy powinien powiedzieć: gdzie tam, chłopie! Sto lat będziesz żył. Ty na pewno nie umrzesz!
Odsuwamy myśl o śmierci. Unikamy jej. Nie poruszamy tematu, tak na wszelki wypadek, żeby nam się coś nie przytrafiło. Wolimy oglądać ją na małym albo dużym ekranie, byle była nie nasza, nieprawdziwa, można rzec: kartonowa. Dziwimy się, że ktoś umarł, że już, że przecież taki młody - choćby miał sto lat, mógł przecież jeszcze trochę pożyć. Przywiązani do życia, jakby to ono samo w sobie było najwyższą wartością i jakby mogło się skończyć. Zapominamy, że życie się nie kończy, tylko zmienia. My, chrześcijanie, świadkowie zmartwychwstania. Trochę wstyd.
Marta Łysek - teolog i dziennikarka, żona i matka. Wykładowca na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II, autorka bloga "Dzieci, stwory i inne przyjemności".
Skomentuj artykuł