Niema liczba 921
Nie śmiem oceniać decyzji kobiety, która nosi w sobie chore, umierające życie. Przeżyłam śmierć własnego dziecka na wczesnym etapie jego rozwoju. Przeżyłam spotkanie z kłującym obojętnością personelem szpitala, z warunkami uderzającymi w godność ciężarnej kobiety, ze słowami "niech pani idzie (ronić) do kibla".
Trwa rok miłosierdzia. Rok łaski szczególnie dla tych poranionych aborcją. Chwilę temu odszedł z tego świata niezwykły człowiek, który sklejał lewaków i prawaków, wierzących i niewierzących - ksiądz Jan Kaczkowski. Dla mnie nauczyciel życia. Zwłaszcza życia niechcianego, nieatrakcyjnego, życia naznaczonego cierpieniem. Człowiek, który podprowadzał chorych do progu ich dni, uśmierzał ból i uczył doceniać każdy oddech. W kwestii życia płodowego, niemowlęcego, młodzieńczego i starczego, czyli życia na każdym etapie rozwoju, był radykałem. Stał na jego straży. Poświęcił swoje kapłaństwo, by jakość tego życia stale podnosić i bez względu na kondycję fizyczną człowieka ukazywać jego bezwarunkową godność. Ostatnie słowo księdza Jana to właśnie "miłosierdzie".
Dlatego dziś zgodnie z zaleceniem księdza Jana będę rozliczać i krytykować przede wszystkim samą siebie, a innych postaram się zrozumieć.
Aborcja to meta, efekt końcowy, owoc, ostateczna decyzja, za nią nie ma już nic. Albo się jej dokonuje, albo nie. Dlatego tak ważne jest to wszystko, co przed nią. Wszystko to, co ma realny wpływ na kierunek, który obierze konkretna kobieta, z konkretnym ludzkim istnieniem w swoim łonie.
To, że aborcja nie jest niczym dobrym i może być co najwyżej rozpatrywana w kategorii "mniejszego zła" (zasada podwójnego skutku), to że jest wyrwą w ciele i sercu kobiety, to że pociąga za sobą konsekwencje spowodowane działaniem wbrew naturze człowieka - jest jasne. Każdy przyzwoity człowiek mający sumienie (wierzący lub nie) będzie podsuwał uwikłanej w ten dramatyczny wybór kobiecie najpierw nieinwazyjne rozwiązania.
To koniec oczywistych twierdzeń. Wszystko, co nieoczywiste, dzieje się przed aborcją.
W roku 2002 dokonano terminacji na 82 upośledzonych dzieciach. Wraz z rozpowszechnieniem badań prenatalnych, które same w sobie są obojętne moralnie, w 2014 roku z tego samego powodu nie narodziło się już 921 ludzkich istnień. Mrożące statystyki.
- Najważniejsze, żeby było zdrowe - te słowa usłyszał chyba każdy przyszły rodzic. A co, jeśli ten kilkutygodniowy embrion, płód, człowiek, do którego mówimy po imieniu, którego pierwsze zdjęcie USG wkładamy do portfela, dla którego zmieniamy nawyki żywieniowe, dzięki któremu z dumą nazywamy siebie mamą lub tatą, nie spełni tego podstawowego oczekiwania i jednak będzie chory, bardzo chory albo śmiertelnie chory?
Lęk. Największy wróg życia. Potrafi sparaliżować najbardziej racjonalne i najbardziej ludzkie serca. Potrafi zmienić oblicze człowieka w ułamku sekundy. Zmienić motywacje, od zawsze wyznawane wartości. Najtrudniejszy do oswojenia jest lęk przed nieznanym, którego jedynym pewnikiem jest cierpienie. Znamy siebie na tyle, na ile nas sprawdzono.
Bywa, że cierpienie mówi "sprawdzam" i blisko tysiąc kobiet rocznie przegrywa w tej nierównej grze. To matki w żałobie, uświadomionej bądź nie. Zdaniem ks. Jana "to, jak zareagujemy na sytuację ekstremalną i jak się odnajdziemy w tym, co po ludzku nazywamy wydarzeniem beznadziejnym, będzie świadczyło o tym, jakimi jesteśmy ludźmi".
Choroba dziecka lub jego nieunikniona agonia zaraz po porodzie to bezdyskusyjnie sytuacja ekstremalna. Nie śmiem oceniać decyzji kobiety, która nosi w sobie chore, umierające życie. Przeżyłam śmierć własnego dziecka na wczesnym etapie jego rozwoju. Przeżyłam spotkanie z kłującym obojętnością personelem szpitala, z warunkami uderzającymi w godność ciężarnej kobiety, ze słowami "niech pani idzie (ronić) do kibla". Pamiętam wyparcie, które zablokowało moje kanaliki łzowe i wymalowało półuśmiech na twarzy. Pamiętam żarty z anestezjologiem. Pamiętam amok, w którym tkwiłam, żeby to jakoś przeżyć. Zacementowane emocje, których odgruzowywanie trwało i bolało.
Pamiętam to wszystko i dlatego o wiele łatwiej mi współodczuwać z kobietą-matką, która idzie pod nóż, zdruzgotana strachem, z głową pękającą od wszechobecnych w mediach komunikatów: nie dasz rady; to tylko płód; kto ci pomoże, jak urodzisz takie chore?; państwo zostawi cię samą ze śmiechu wartym zasiłkiem; lepiej usunąć niż pozwolić mu się męczyć; a kto się nim zajmie na starość? Atmosfera strachu panuje nie tylko w przestrzeni wirtualnej, ale również w tej całkiem realnej. Bo partner mówi "to nie moja sprawa", bo najbliższa rodzina odwraca się plecami, bo lekarz, zamiast zaoferować wsparcie w rehabilitacji chorego dziecka, zamiast skontaktować z fundacją wspierającą psychicznie i materialnie, mówi o pozbyciu się "tego" - w domyśle problemu, skazy, "tego", co niweczy wizje rodzinnej sielanki. Jak gdyby bez "tego" życie miało być nadal takie samo i objąć immunitetem przed kolejnym niezaplanowanym cierpieniem.
Oszustwo w białych rękawiczkach. Nie ugiąć się pod jego ciężarem to rzecz niezwykle trudna.
Ciąża dla żadnej z kobiet nie jest obojętną informacją. Zwłaszcza ta niechciana, która budzi lęk, która wiąże się z cierpieniem. Puste łono po aborcji to gigantyczne brzemię, to szalenie trudna do wypełnienia przestrzeń. Trzeba uruchomić cały szereg mechanizmów obronnych, by się nie rozlecieć.
Wytężam spojrzenie swojego serca, przesiewam własne opinie przez sito miłosierdzia i widzę zastraszone życiem matki, a nie morderczynie z zamarzniętym sumieniem, które bez mrugnięcia okiem powiedziały "usuwam". Widzę kobiety osamotnione, którym zabrakło wsparcia w odpowiednim momencie. Którym zabrakło mnie i ciebie. Za tą niemą liczbą 921 kryje się śmierć dzieci i życie kobiet. Tych, których nie wolno nam teraz zostawić z piętnem winy i rozpaczy. Tych potencjalnych kobiet, które dołączą do bieżących statystyk, bo znowu zabrakło mnie i ciebie. Bo zabrakło tego ludzkiego pierwiastka, czyli bliskości.
Za tą liczbą kryje się obojętność wszystkich tych, którzy wolą się nie wtrącać. Wszystkich tych, którzy dla swojego świętego spokoju mówią szyfrem, że to da się szybko załatwić. Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Przebacz wszystkim sędziom teoretykom, którzy na ludzkie wybory patrzą zerojedynkowo. Ale przede wszystkim przebacz wszystkim nam, którzy nie zrobiliśmy nic albo wciąż za mało, by podtrzymać nadzieje ciężarnych z powikłaniami na szczęśliwą codzienność pomimo choroby dziecka, na szczęśliwe życie nawet po żałobie. Przebacz nam, którzy siejemy lęk zamiast pokoju. Bo "miłosierdzie to jest patrzenie na człowieka. Tyle i aż tyle. To jest spojrzenie, które dostosowuje się do ludzkiej słabości. Spojrzenie miłosierne to danie nadziei. A nadziei nie można tracić" (ks. Jan).
Natalia Białobrzeska - żona i mama, szczęśliwa kura domowa
Skomentuj artykuł