O minimalizmie, cmentarzach i tęsknocie

Fot. Milan Popowic / Unsplash

To nie zmarli potrzebują zapalonych zniczy. To my, żywi, ich potrzebujemy. To paradoks: śmierć uwalnia nas od posiadania rzeczy, więc ich posiadanie przejmują za nas inni. 

Jesienią dopadają mnie minimalistyczne tęsknoty, mam ochotę spakować większość rzeczy i pozbyć się ich na dobre. Nie przechodzi mi nawet wtedy, gdy odkrywam, że według aktualnych kryteriów wcale nie mam tak dużo, jak mi się wydaje.

Posiadanie małej ilości rzeczy jest uwalniające. Uwalnia czas – bo przedmiotami nie trzeba się zajmować. Uwalnia uwagę – z tego samego powodu. Uwalnia przestrzeń do życia, niczym już wtedy nie zajętą. A jesienne ćwiczenie z pozbywania się przedmiotów to dobre zadanie na listopad, kiedy kalendarz konfrontuje nas ze śmiercią. Nic poza nią nie jest nas w stanie definitywnie uwolnić od rzeczy. Możemy tylko ćwiczyć, próbować, przyzwyczajać się.

Dlatego dobrze od czasu do czasu wyobrazić sobie, co będzie, gdy już wszystkie nasze przedmioty staną się problemem ludzi, którzy będą po nas sprzątać. Widać to w całej rozpaczliwości, gdy umiera ktoś opuszczony lub samotny, a z opróżnianego mieszkania bez żadnych sentymentów prosto na śmietnik wyrzucane są rzeczy do tej pory przechowywane z czułością i pietyzmem. Jest w nich ukryta historia, która już nigdy nikomu nie będzie opowiedziana przy użyciu tych właśnie rekwizytów: utłuczonej filiżanki z chabrem, sypiących się z rozdartego albumu niepodpisanych zdjęć, starych biletów do teatru.

Od czasu pandemii wraca do mnie jedno pytanie: co tych z rzeczy, które teraz mają dla mnie znaczenie, będzie miało znaczenie dla tych, którzy je odziedziczą? Moja pamięć bliskich mi spraw zdeponowana w tym czy tamtym drobiazgu jest ważna dla mnie. Piórko wilgi, znalezione wtedy, gdy na samotnym spacerze potrzebowałam odrobiny radości, dla mnie ma wymiar konkretny. Dla kogoś, kto nie jest mną – nie ma już znaczenia, może poza estetycznym: piórko jest zwyczajnie ładne. Jeśli, oczywiście, lubi się ptasie piórka.

Często mam wrażenie, że w naszych sentymentach i tęsknotach zero waste walczy z minimalizmem. Właśnie tak, przeciwstawione sobie. Ta nowa tendencja do tego, by używać mniej, by nie dać się wkręcić w spiralę konsumpcjonizmu, wyrzucać mało, dawać przedmiotom drugie życie, trzecią szansę, nadzieję, że ktoś je jeszcze na coś sensownego przerobi, jest bardzo bliska nawykowi gromadzenia przydasiów, którą dalej niesiemy w pokoleniowym bagażu. Naprzeciw stoi minimalizm: nie gromadź, nie chomikuj, kupuj w ostateczności, miej mało, nawet, jeśli stać cię na o wiele więcej. Nie dawaj przedmiotom organizować ci życia. Nie po to je masz, by służyć temu, co posiadasz.

Wizyta na cmentarzu upewnia mnie w tym, że to drugie jest lepsze. Patrzę na groby, przyozdobione od święta wszystkim, co możliwe. Bukiety i wiązanki, okazałe znicze, wszystko poupychane, żeby się zmieściło na nagrobku. Tak jest w czasie świętowania Wszystkich Świętych, w oktawie. Potem – stosy, stosy śmieci, zwłaszcza szklanych zniczy, które spokojnie mogłyby jeszcze kilka razy posłużyć tak, jak służy świecznik. Przed świętami w sklepach półki zapchane chryzantemami doniczkach: są wieloletnie, ale będą użyte raz, postawione na grobie w końcu zmarzną i uschną. Koło cmentarza ludzi powstaje cmentarzysko przedmiotów. Z rzadka - zniczodzielnie. 

Nie mam nic przeciwko zniczom i kwiatom. Zastanawia mnie jednak i czasem przeraża nadmiar. Nadobfitość. Oczekiwania, jakie sami sobie stawiamy: każdemu zmarłemu trzeba postawić świeczkę, jakby to od świeczek zależało ich zbawienie.
Nie zależy.

Tak samo jest w każdym innym punkcie życia.

Ciężar gromadzenia poczułam, porządkując rzeczy po mojej zmarłej teściowej. Zerwane koraliki, których zamierzała pewnie jeszcze użyć, naprawić, ale nigdy się to nie stało. Ścinki materiałów, dla wszystkich poza nią bezwartościowe, ale zostawione, bo mogą się jeszcze do czegoś przydać. Mam podobne ścinki i zerwane perełki: zbyt cenne, żeby je wyrzucić, zbyt zastępowalne, żeby znaleźć czas na naprawienie. Kiedy się nimi zajmę? Czy ktoś je w końcu w moim imieniu wyrzuci, gdy przestanę mieć coś do powiedzenia po tej stronie życia?

Widzę trochę w tej nagrobnej gonitwie za zniczowym przepychem i okazałością to nasze nieodłączne przywiązanie do rzeczy, przekonanie, że możemy nimi zaspokoić jakieś nasze głębokie potrzeby, swoje albo cudze oczekiwania. Że zmarłym na tym jakoś zależy, że będą zadowoleni z białych chryzantem. Może to dlatego, że przedmioty służą nam do nawiązywania relacji? Przecież sama tak myślę: kupię babci ładne kwiatki na grób, skoro inaczej już nie mogę jej ich dać. Zobaczy sobie z góry i się ucieszy.

Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że oczekiwania naszych bliskich, którzy już nie są przywiązani do niczego, co zostawili po naszej stronie, wciąż z nami zostają i dlatego pieczołowicie i na bogato wybieramy to, co znajdzie się w miejscu ich pamięci. To coś pomiędzy świętych obcowaniem a pielęgnowaniem cudzych zwyczajów i oczekiwań: nie ma powodu, by sądzić, że po śmierci ktoś przestał lubić białe chryzantemy, bo nasz charakter i nasze upodobania idą razem z nami na drugą stronę: są nami, żyją w nas, bo my też żyjemy po śmierci. Czuję jednak, że źle robi się, gdy rzeczy takie jak cmentarne dekoracje nie są skutkiem tęsknoty za tym, kto odszedł, ale przymusem spełnienia oczekiwań. Nakręcanym przez konsumpcyjny rynek, który mówi: nie możesz stawiać na grobie tych samych zniczy co roku, przecież nikt tak nie robi, to obciach. I kup te większe, bo są w promocji. Nie szkodzi, że jest ich o pięć za dużo: gdzieś je postawisz, miejsce na grobie się znajdzie. I kwiatki, muszą być kwiatki, co to za grób bez kwiatków. Że jedne już są? Ale przecież nie od ciebie. 

To samo robimy sobie w innych przestrzeniach życia. Kupując piętnastą parę butów, piąty płaszcz, czwartą paczkę mazaków i siódmy kubek, choć mamy już sześć ukochanych. Idąc za modą, czasem za jakąś nieuświadomioną tęsknotą, którą próbujemy zaspokoić, kupując rzeczy, choć to wcale nie o te rzeczy tak naprawdę chodzi.

Jest takie ćwiczenie, które polega na wyobrażaniu sobie własnego pogrzebu: tego, kto przyszedł, co mówi, kto po nas płacze. Myślę, że dobrą alternatywą może być wyobrażanie sobie, jak ktoś sprząta nasze osobiste rzeczy po pogrzebie. Które zostawia? Które oddaje? Które bez wahania wyrzuca? 
I czemu by nie zrobić tego od razu? 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

O minimalizmie, cmentarzach i tęsknocie
Komentarze (7)
MN
Mariusz Nowak
3 listopada 2024, 11:40
120.000 ton odpadów po 1 listopada na cmentarzach...
SK
~Solomon Kane
2 listopada 2024, 16:20
Żyję to korzystam. Potem co mnie to będzie obchodziło ? Czemu mam teraz odmawiać sobie radości z przedmiotu ? Bo potem ktoś go wyrzuci...no i co z tego ?
E3
edoro 333
4 listopada 2024, 01:43
Pomyśl o swoich dzieciach, o ile je masz
MN
Mariusz Nowak
4 listopada 2024, 21:25
Jest radosny, zatem myśli o swoich dzieciach. Po co dzieciom smutny rodzic?
E3
edoro 333
6 listopada 2024, 01:05
Mariusz, i z tej radości chce dzieciom zostawić zaśmiecony świat..?
PR
~Ppp Rrr
2 listopada 2024, 13:06
Czasem ten nadmiar jest pozorny: ktoś miał wielu znajomych, był lubiany i każdy z nich przynosi JEDEN znicz na jego grób. Ale w sumie będzie ich kilkanaście czy kilkadziesiąt, a każdy inny. Pozdrawiam.
KM
~Kasia M.
2 listopada 2024, 10:54
Konkretnie i sensownie motywujące, dziękuję :)