Po roku. Szkolnym
Wychodzenie ze swojej strefy komfortu nigdy nie jest proste. Ale ośmielę się stwierdzić, że nic tak nie cementuje w nas świadomości własnej tożsamości niż obcowanie z kimś, kto jest totalnie inny od nas. A szkoła bardzo to umożliwia.
Kiedy w wyniku lockdownu ją zamknięto - była zła. Nieprzygotowana do zdalnego nauczania, przeładowana programowo, nieinnowacyjna, potęgująca negatywne konsekwencje przyrośnięcia dziecięcych nosów do ekranów monitorów i tabletów. Kiedy ją otworzono - to też okazała się zła. Bo siedlisko wirusa, bo przeludnione klasy, bo nudne lekcje, bo „nieludzcy„ nauczyciele, bo nieadekwatna wiedza. Gdyby kierować się tylko obiegowymi opiniami, trzeba by skonstatować, że polska szkoła to co najmniej przedsionek piekła. A jednak zdecydowana większość z nas posyła do niej swoje dzieci... Może więc na finiszu roku szkolnego warto głośno powiedzieć o tym, co w szkole dobre, co nas w niej spotyka pozytywnego i za co jesteśmy, jako rodzice, wdzięczni tym, którzy są na pierwszej linii edukacyjnego frontu? Bo jestem przekonana, że to, w jaki sposób nasze pociechy patrzą na proces uczenia, jak postrzegają nauczycieli i samą placówkę – to, w jaki sposób podchodzą do nieuniknionych wyzwań, z jakimi wiąże się bycie w szkole – w dużej mierze zależy od tego, co słyszą w domu. Od nas. Od rodziców.
Domowa, prywatna, publiczna
Rok temu razem z Najlepszym z Mężów toczyliśmy niezliczone dysputy, co zrobić z edukacją naszego Pierworodnego. Gdzie go posłać? Czy do rejonówki – blisko domu, ale jednak do placówki znanej „na dzielni” z niechlubnych, przemocowych historii? A może do prywatnej szkoły, prowadzonej zgodnie z chrześcijańskimi wartościami? Nie? To może do demokratycznej? Albo do małej, podmiejskiej? Albo – przeciwnie – do tej miejskiej, na czele „rankingów”? Tyle, że Borys szczególnie wrażliwy, rocznikowo zawsze najmłodszy, jeszcze przez wiele lat wszędzie będzie mu trudno, bo emocje mocno go przerastają… Hmmmm… Więc może jednak edukacja domowa?
Nie zliczę godzin, które przegadaliśmy, omawiając plusy i minusy każdego rozwiązania. I modlitewnych konwersacji z Duchem Świętym. Koniec końców nasze dylematy rozwiązał sam Pierworodny (może z natchnienia z Góry, kto wie?), który uparł się (dosłownie) na szkołę muzyczną i ku naszemu zdziwieniu pomyślnie zdał egzaminy i dostał się do wymarzonej klasy perkusji (Tak, tak. Dobrze się domyślacie. Nasze notowania sąsiedzkie od kilku miesięcy pikują na łeb, na szyję, bo Borys naprawdę podchodzi do swojej muzycznej edukacji z pasją i zaangażowaniem ;-). Od września chodzi do rejonowego molocha, gdzie oprócz „zwykłej” podstawówki mieści się szkoła muzyczna. Po roku nauki daleka jestem od gloryfikowania polskiego systemu szkolnictwa, niemniej moje serce przepełnia dziś przede wszystkim wdzięczność.
Bezcenna wiedza
Z perspektywy czasu wiem, że dla nas, rodziców, najtrudniejszą kwestią w przypadku wyboru szkoły podstawowej dla Syna było wyzwolenie się z pułapki poszukiwania „idealnego rozwiązania”. Znacie to? Godzinami głowicie się, co zrobić, by Wasze dziecko było bezpieczne, zaopiekowane troskliwie, zgodnie z Waszymi standardami, przekonaniami, wartościami, by rosło szczęśliwe, otoczone życzliwymi ludźmi i by rozwijało się w oparach kreatywnego nauczania i szacunku? No właśnie. Gdy idzie o dziecko, to przeciętny rodzic chce dla niego tego, co najlepsze. Ale – uwaga, uwaga! – tak, jak nie istnieją idealne małżeństwa ani idealne rodziny, tak nie ma idealnych rozwiązań edukacyjnych. Nie ma. Po prostu. Każde rozwiązanie wiąże się z pewnymi plusami i z nieuniknionymi minusami.
Za nami na przykład rok tarć, frustracji i rozczarowań. Ale jednocześnie były to miesiące wypełnione wielkimi zaskoczeniami, nadziejami i zachwytami. Szkoła pozwoliła nam doświadczyć bogactwa różnorodności. Bo największym skarbem, który dostaliśmy wraz z wejściem w szkolne mury, okazała się szansa na zetknięcie z INNYM. Z innym światem, z innymi wartościami, z innymi przekonaniami. Czy to były łatwe lekcje? No, niestety, nie zawsze. Wychodzenie ze swojej strefy komfortu nigdy nie jest proste. Ale ośmielę się stwierdzić, że nic tak nie cementuje w nas świadomości własnej tożsamości niż obcowanie z kimś, kto jest totalnie inny od nas. A szkoła bardzo to umożliwia.
Więc zarówno Borys, jak i my, jego rodzice, mieliśmy okazję wielokrotnie na własnej skórze doświadczyć, że ludzie nie byli, nie są i nie będą równi. Ludzie zawsze będą różni. Ale dzięki temu bogactwu różnorodności, które – jak wierzymy – jest odblaskiem boskiej kreatywności! – możemy dookreślić i sprecyzować, kim tak naprawdę jesteśmy MY, chrześcijanie, kim tak naprawdę jestem JA. W co i dlaczego wierzę, jakie zasady wyznaczają ramy mojego postępowania i czego się trzymam, by nie popaść w otchłań tumiwisizmu czy hiperaktywności.
Oddech wolności
Edukacja w publicznym systemie pozwoliła też naszemu Synowi zmierzyć się z tym wszystkim, przed czym bardzo usilnie my – rodzice – chcemy go bronić. I dopiero po roku wyraźnie widzę, jak wiele dobra dało mu to, że w szkole styka się z „rzeczami”, których w domu nie ma. Nie raz, nie dwa zasmakował w ostatnich miesiącach porażki, zdrady i lęku. My, rodzice, naturalnie, chcemy przed tym dziecko chronić. Ale te wszystkie potknięcia, trudne momenty – zahartowały go. Przekonały, że potrafi mądrze postępować i poradzić sobie bez rodzicowego towarzyszenia. To ważna nauka kształtowania własnego charakteru. Dała mu o wiele więcej pewności siebie niż moje najbardziej płomienne mowy.
Szkoła pozwoliła mu też posmakować rzeczy, których w domu po prostu nie ma. I nie chodzi mi tu o narkotyki, alkohol czy papierosy. Myślę bardziej o tym, że Borys mógł posłuchać nowej muzyki, posmakować innej kuchni niż mamina, potrenować nowe sporty, poobserwować „w akcji” inne rodziny, obejrzeć filmy/ gry, których w domu by nie uświadczył. Bezcenne doświadczenia! Wszystko to pozwala mu odkrywać swoje własne zainteresowania, tęsknoty, pragnienia. A nam daje okazję, by zachwycać się tym, że Borys tak naprawdę nie jest nasz. On jest dzieckiem Boga, zadanym nam na chwilę…
Dla wielu ludzi stwierdzenie, że szkoła daje wolność, może wydać się z gruntu fałszywe. Ale tak właśnie to widzę w naszej rodzinie. Środowisko szkolne pozwala naszemu dziecku wyrwać się spod rodzicielskiej kontroli. Zasmakować czegoś innego niż ma się na co dzień i dokonać wyboru we własnym sercu. Nie jestem z tych, którzy uważają, że świat i ludzie są źli. Raczej każdego dnia zauważam, że Bóg w swej nieskończonej kreatywności stwarza wiele dróg, którymi można dotrzeć do Nieba. Mnie osobiście tylko niektóre się podobają i tylko o wybranych mam chęć (i czas!), by dzieciom opowiadać. Dobrze więc, że w szkole ma okazję, by poznać także te szlaki, których by mi nawet do głowy nie przyszło Synkowi prezentować (ot, choćby taką piłkę nożną).
Szkoła relacji
Ale zdecydowanie największym atutem, jaki dostrzegam w szkolnych murach, jest to, że pozwalają one budować rozmaite relacje. Od powierzchownych, czysto przypadkowych, po głębokie – miłości, przyjaźni czy mentorstwa. W ciągu minionych 10 miesięcy Pierworodny zdołał się zakochać (bez wzajemności), zaprzyjaźnić, zafascynować, zrazić, zaintrygować i zestresować. A to wszystko w cieniu pandemii i zdalnego nauczania! Doceniam ogrom wiedzy, który dostał, ale bardziej niż umiejętności, cieszy mnie to, że podsumowując mijający rok, Borys stwierdza: „Cieszę się, że poznałem Janka, bo razem dobrze nam się bawi; Pan Krzysiu świetnie poprowadził lekcję o drzewach, a Pani Krysia ma więcej cierpliwości niż Ty, Mamo. Starszaki są okropne. Dobrze, że ich nie było większość roku. Przynajmniej mogliśmy w spokoju zbudować z Jankiem aleję dębów za szkołą, a to już jest COŚ, prawda, Mami?”. „Tak, masz rację, aleja dębów to jest COŚ” – odpowiadam i w myślach dziękuję Bogu za Janka, za Panią Krysię, wychowawczynię, która widzi w naszym dziecku zupełnie inne zalety i wady niż my i robi wszystko, co w jej mocy, by Młody odkrył swój własny potencjał, i za tych wszystkich ludzi, którzy stali się jakimkolwiek punktem odniesienia dla Borysa. Bo nauczyli go czegoś, czego my nie bylibyśmy w stanie, bo pokazali mu nowe szanse, nowe wyzwania, nowe… pokusy. Tak… po roku szkolnym nasz Syn ewidentnie jest bogatszy. Zupełnie inną relację ma ze swoim nauczycielem instrumentu, inną z panią ze świetlicy, a jeszcze inną ze koleżankami i kolegami z klasy. To są ludzie, z którymi tworzy już własną historię, taką, o której nierzadko nawet nie mamy pojęcia! Ot, choćby ostatnio dopiero przy obiedzie wyszło, że nasz Pierworodny dość często zagląda do „kanciapy przy wejściu”, by tam o maseczkach i pandemicznych ograniczeniach porozmawiać z panem woźnym.
Chociaż w tym roku nasze rodzicielskie serce nie raz, nie dwa wypełnił strach i smutek, to ostatecznie żadne z nas nie ma wątpliwości, że te różnorodne doświadczenia były i są ważne, potrzebne i dla Borysa dobre. Patrzymy, jak nasz Syn się zmienia, jak wyrasta na mądrego, prawego i ciekawego świata chłopaka. I cieszymy, gdy widzimy, jak na biurku rośnie stos laurek dla konkretnych osób, którym chce podziękować za mijający rok. Dla nas to najlepszy dowód, że te kilka miesięcy, które za nami, przynoszą dobre owoce.
Wpis ukazał się pierwotnie na blogu "Dobra wnuczka"
Skomentuj artykuł