Taka Pierwsza Komunia to zbawienna terapia szokowa dla Kościoła

(fot. PAP/Michał Walczak)

Jeśli nie nastawimy całych obchodów sakramentu na rzeczywiste spotkanie z Tajemnicą, to właściwie po co to wszystko? Dlatego, że lepiej jakkolwiek niż wcale? To przecież nie jest magiczne zaklęcie.

Majową niedzielą roku 2000

Oczywiście, że pamiętam swoją Pierwszą Komunię. Kto z najntisów jej nie pamięta? Niezależnie od tego, czy dzisiaj jesteśmy wierzący, czy nie, czy w Kościele, czy poza Kościołem, Pierwsza Komunia była jednym z naszych doświadczeń pokoleniowych. Element kulturowego kodu dzieciństwa w krzepnącej neoliberalnej rzeczywistości, gdzieś obok tazosów, Frugo albo „Deluxe Ski Jump” na wielkim jak kombajn komputerze, który żegnał nas słowami: „Możesz teraz bezpiecznie wyłączyć komputer”. Nie lubię generalizacji ani pokoleniowych opowieści w pierwszej osobie liczby mnogiej, ale, umówmy się, komu z nas druga klasa podstawówki automatycznie nie kojarzy się z Pierwszą Komunią?

Zaczynało się jesienią, gdy ksiądz na katechezie opowiadał, jak będzie wyglądał najbliższy rok - a później było już z górki. Wkuwanie i zdawanie mitycznych „pytań” i pacierza. Msze. Różaniec. Wyznaczanie osób do czytań i psalmu, rozdzielanie kolejnych wezwań w modlitwie wiernych, dziękczynne wierszyki. Rodzice negocjowali w kwestii kwiatów i prezentu dla proboszcza, my mieliśmy próby w kościele: stójcie na odpowiednich płytkach (tak było: na co drugim kafelku, równo, po żołniersku), zaśpiewajcie pieśń taką i taką ("śniadania nie jedliście? Głośniej!"). W przeddzień pierwsza spowiedź. Stresowaliśmy się w kolejce, powtarzając w kółko formułkę. Kiedy odmawialiśmy litanię loretańską - chyba wszyscy dostali ją jako pokutę za te ośmioletnie grzechy - matki zaczynały już sprzątać kościół. A w niedzielę od rana białe rajstopy, nowe buty, wianek ze sztucznych kwiatów (do dziś wypominam matce, że ekstrawagancko z niego zrezygnowała na rzecz pojedynczych stokrotek wpiętych w upleciony na głowie warkocz) i wyprasowana alba. Później dużo emocji i myśli: jak to smakuje?! Jeszcze później obiad w domu albo w restauracji, zależnie od liczebności rodziny i możliwości finansowych, liczenie kopert i testowanie roweru, który z jakiegoś powodu był obowiązkowym prezentem od chrzestnego. Zostają już tylko zdjęcia, a potem już ganianie po dworze z kuzynem, bo tamta niedziela 20 lat temu była piękna i słoneczna.

DEON.PL POLECA

Majową niedzielą 20 lat później

Z sezonu na sezon pojawiało się coraz więcej możliwości, ograniczonych tylko fantazją i budżetem. Większy rozmach i w przyjęciach, i w prezentach - rowery zaczęły dzielić się popularnością z elektronicznymi hulajnogami, wieść gminna mówiła też o modzie na drony, a nawet quady - chociaż z badań wynika, że te ostatnie to raczej obiegowa legenda. Tak czy inaczej, co roku majową niedzielą rozkręca się prawdziwe białe szaleństwo. Aż do pamiętnego roku 2020.

I co teraz? Skoro zakaz zgromadzeń? Co z przyjęciem? Kupować sukienkę, garnitur, albę? Zamawiać fotografa? Co robić?!

Część parafii po prostu przesunęła pierwszokomunijny sezon na jesień, ale część zaproponowała jeszcze inne rozwiązanie - Pierwszą Komunię indywidualną lub w kilkuosobowej grupce.

I nagle okazało się, że można nic nie robić. Po prostu pójść i Go wziąć. I już.

Opisuje to m. in. proboszcz jednej z warszawskich parafii w artykule Joanny Jureczko-Wilk w „Gościu Warszawskim”. „Zaproponowałem kilka terminów w dni powszednie, wieczorem. Po spowiedzi, dzieci na Mszy św. przystąpią do Komunii św. indywidualnie lub w kilkuosobowej grupie. Każdemu dziecku towarzyszyć będą tylko najbliżsi, maksymalnie 5 osób. A kiedy warunki na to pozwolą, zrobimy dla wszystkich dzieci uroczystość komunijną” - mówi.

Podobną inicjatywę zaproponował już wcześniej abp Grzegorz Ryś, który codziennie udziela sakramentu bierzmowania jednej osobie. „To także znak dla wszystkich, którzy przygotowują się do bierzmowania, że jesteście ważni dla Kościoła” - mówił podczas liturgii Wielkiego Piątku, gdy udzielił sakramentu bierzmowania Roksanie.

I nagle okazało się, że można nic nie robić. Po prostu pójść i Go wziąć. I już.

Jesus first

Z całym przywiązaniem do pokoleniowych wydarzeń w życiu millenialsa i do sielanki początku tysiąclecia, muszę przyznać, że mam ogromną nadzieję utrzymania trendu obrzędowego indywidualizmu i minimalizmu w czasach postpandemicznych. Niekoniecznie ze względów sanitarnych. Przede wszystkim ze względu na rozłożenie akcentów. Przez okoliczności ogołoceni z wielkiej pompy, i rodzice, i dzieci muszą - choćby na tej jednej mszy, podczas której po raz pierwszy dziecko po raz pierwszy przyjmuje hostię - skupić się na tym, co najistotniejsze.

Z drugiej strony ani rodzice, ani dzieci nie są eremitami ani średniowiecznymi pokutnikami. Pierwsza Komunia to przecież niesamowicie radosne wydarzenie! Całkowite wycięcie świętowania byłoby jak wesele w Kanie Galilejskiej, które kończy się na tym, że zabrakło wina. A przecież Jezus, po interwencji Maryi, przemienia wodę i to w ilości hurtowej - goście dostają od Syna Bożego ok. 600 litrów trunku! „I bynajmniej nie po to, żeby na nie popatrzeć” - skwitował to kiedyś o. Józef Puciłowski OP podczas jednej z homilii.

Ale jeśli forma przerasta treść, wstrząs może okazać się najlepszym rozwiązaniem.

„Jesteście ważni”

Istotne jest też to, na co zwrócił uwagę abp Ryś podczas pierwszego indywidualnego bierzmowania: „Jesteście ważni”. Pierwsza Komunia w małej grupie - najbliższych krewnych i celebransa - to uwaga skupiona na konkretnej osobie, która robi milowy krok w swojej drodze wiary. Ksiądz, który odprawia mszę i udziela komunii ma idealną sytuację, żeby nie przeszkadzać Duchowi. Może Mu nawet pomóc, wskazując, że właśnie tak wygląda relacja z Jezusem. On nie skupia się na tłumie, na jakiejś anonimowej masie - ale zawsze na osobie. Jest nią autentycznie zainteresowany. Oddaje się jej w całości. I, z drugiej strony, zaprasza do poznawania siebie.

Podobnie Kościół. Symbolika indywidualnej Pierwszej Komunii jest prorocza i pouczająca: cała wspólnota zatrzymuje się, żeby poświętować z jedną, konkretną osobą, znaną z twarzy i z imienia. Ale do tego trzeba zrezygnować z bizantyjskiego przepychu uroczystości, zgodzić się na zupełnie niewidowiskową ceremonię. Malutką i zgodną z logiką Ewangelii.

Tryb indywidualny? Zbawienny!

Jeśli wiara nie jest relacją, czym właściwie jest? Obrzędem? Wypełnieniem lokalnej tradycji, społecznym rytuałem? Jeśli nie nastawimy całych obchodów sakramentu na rzeczywiste spotkanie z Tajemnicą, to właściwie po co to wszystko? Dlatego, że lepiej jakkolwiek niż wcale?

To przecież nie jest magiczne zaklęcie. „Małe wesela” w ramach Pierwszej Komunii i bierzmowanie, które staje się sakramentem uroczystego pożegnania z Kościołem pokazują, że tryb indywidualny, chociaż mniej spektakularny, może być zbawienny.

Redaktorka i dziennikarka DEON.pl, autorka książki "Pełnymi garściami". Prowadzi blog dane wrażliwe.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Taka Pierwsza Komunia to zbawienna terapia szokowa dla Kościoła
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.