Taka Pierwsza Komunia to zbawienna terapia szokowa dla Kościoła
Jeśli nie nastawimy całych obchodów sakramentu na rzeczywiste spotkanie z Tajemnicą, to właściwie po co to wszystko? Dlatego, że lepiej jakkolwiek niż wcale? To przecież nie jest magiczne zaklęcie.
Majową niedzielą roku 2000
Oczywiście, że pamiętam swoją Pierwszą Komunię. Kto z najntisów jej nie pamięta? Niezależnie od tego, czy dzisiaj jesteśmy wierzący, czy nie, czy w Kościele, czy poza Kościołem, Pierwsza Komunia była jednym z naszych doświadczeń pokoleniowych. Element kulturowego kodu dzieciństwa w krzepnącej neoliberalnej rzeczywistości, gdzieś obok tazosów, Frugo albo „Deluxe Ski Jump” na wielkim jak kombajn komputerze, który żegnał nas słowami: „Możesz teraz bezpiecznie wyłączyć komputer”. Nie lubię generalizacji ani pokoleniowych opowieści w pierwszej osobie liczby mnogiej, ale, umówmy się, komu z nas druga klasa podstawówki automatycznie nie kojarzy się z Pierwszą Komunią?
Zaczynało się jesienią, gdy ksiądz na katechezie opowiadał, jak będzie wyglądał najbliższy rok - a później było już z górki. Wkuwanie i zdawanie mitycznych „pytań” i pacierza. Msze. Różaniec. Wyznaczanie osób do czytań i psalmu, rozdzielanie kolejnych wezwań w modlitwie wiernych, dziękczynne wierszyki. Rodzice negocjowali w kwestii kwiatów i prezentu dla proboszcza, my mieliśmy próby w kościele: stójcie na odpowiednich płytkach (tak było: na co drugim kafelku, równo, po żołniersku), zaśpiewajcie pieśń taką i taką ("śniadania nie jedliście? Głośniej!"). W przeddzień pierwsza spowiedź. Stresowaliśmy się w kolejce, powtarzając w kółko formułkę. Kiedy odmawialiśmy litanię loretańską - chyba wszyscy dostali ją jako pokutę za te ośmioletnie grzechy - matki zaczynały już sprzątać kościół. A w niedzielę od rana białe rajstopy, nowe buty, wianek ze sztucznych kwiatów (do dziś wypominam matce, że ekstrawagancko z niego zrezygnowała na rzecz pojedynczych stokrotek wpiętych w upleciony na głowie warkocz) i wyprasowana alba. Później dużo emocji i myśli: jak to smakuje?! Jeszcze później obiad w domu albo w restauracji, zależnie od liczebności rodziny i możliwości finansowych, liczenie kopert i testowanie roweru, który z jakiegoś powodu był obowiązkowym prezentem od chrzestnego. Zostają już tylko zdjęcia, a potem już ganianie po dworze z kuzynem, bo tamta niedziela 20 lat temu była piękna i słoneczna.
Majową niedzielą 20 lat później
Z sezonu na sezon pojawiało się coraz więcej możliwości, ograniczonych tylko fantazją i budżetem. Większy rozmach i w przyjęciach, i w prezentach - rowery zaczęły dzielić się popularnością z elektronicznymi hulajnogami, wieść gminna mówiła też o modzie na drony, a nawet quady - chociaż z badań wynika, że te ostatnie to raczej obiegowa legenda. Tak czy inaczej, co roku majową niedzielą rozkręca się prawdziwe białe szaleństwo. Aż do pamiętnego roku 2020.
I co teraz? Skoro zakaz zgromadzeń? Co z przyjęciem? Kupować sukienkę, garnitur, albę? Zamawiać fotografa? Co robić?!
Część parafii po prostu przesunęła pierwszokomunijny sezon na jesień, ale część zaproponowała jeszcze inne rozwiązanie - Pierwszą Komunię indywidualną lub w kilkuosobowej grupce.
I nagle okazało się, że można nic nie robić. Po prostu pójść i Go wziąć. I już.
Opisuje to m. in. proboszcz jednej z warszawskich parafii w artykule Joanny Jureczko-Wilk w „Gościu Warszawskim”. „Zaproponowałem kilka terminów w dni powszednie, wieczorem. Po spowiedzi, dzieci na Mszy św. przystąpią do Komunii św. indywidualnie lub w kilkuosobowej grupie. Każdemu dziecku towarzyszyć będą tylko najbliżsi, maksymalnie 5 osób. A kiedy warunki na to pozwolą, zrobimy dla wszystkich dzieci uroczystość komunijną” - mówi.
Podobną inicjatywę zaproponował już wcześniej abp Grzegorz Ryś, który codziennie udziela sakramentu bierzmowania jednej osobie. „To także znak dla wszystkich, którzy przygotowują się do bierzmowania, że jesteście ważni dla Kościoła” - mówił podczas liturgii Wielkiego Piątku, gdy udzielił sakramentu bierzmowania Roksanie.
I nagle okazało się, że można nic nie robić. Po prostu pójść i Go wziąć. I już.
Jesus first
Z całym przywiązaniem do pokoleniowych wydarzeń w życiu millenialsa i do sielanki początku tysiąclecia, muszę przyznać, że mam ogromną nadzieję utrzymania trendu obrzędowego indywidualizmu i minimalizmu w czasach postpandemicznych. Niekoniecznie ze względów sanitarnych. Przede wszystkim ze względu na rozłożenie akcentów. Przez okoliczności ogołoceni z wielkiej pompy, i rodzice, i dzieci muszą - choćby na tej jednej mszy, podczas której po raz pierwszy dziecko po raz pierwszy przyjmuje hostię - skupić się na tym, co najistotniejsze.
Z drugiej strony ani rodzice, ani dzieci nie są eremitami ani średniowiecznymi pokutnikami. Pierwsza Komunia to przecież niesamowicie radosne wydarzenie! Całkowite wycięcie świętowania byłoby jak wesele w Kanie Galilejskiej, które kończy się na tym, że zabrakło wina. A przecież Jezus, po interwencji Maryi, przemienia wodę i to w ilości hurtowej - goście dostają od Syna Bożego ok. 600 litrów trunku! „I bynajmniej nie po to, żeby na nie popatrzeć” - skwitował to kiedyś o. Józef Puciłowski OP podczas jednej z homilii.
Ale jeśli forma przerasta treść, wstrząs może okazać się najlepszym rozwiązaniem.
„Jesteście ważni”
Istotne jest też to, na co zwrócił uwagę abp Ryś podczas pierwszego indywidualnego bierzmowania: „Jesteście ważni”. Pierwsza Komunia w małej grupie - najbliższych krewnych i celebransa - to uwaga skupiona na konkretnej osobie, która robi milowy krok w swojej drodze wiary. Ksiądz, który odprawia mszę i udziela komunii ma idealną sytuację, żeby nie przeszkadzać Duchowi. Może Mu nawet pomóc, wskazując, że właśnie tak wygląda relacja z Jezusem. On nie skupia się na tłumie, na jakiejś anonimowej masie - ale zawsze na osobie. Jest nią autentycznie zainteresowany. Oddaje się jej w całości. I, z drugiej strony, zaprasza do poznawania siebie.
Podobnie Kościół. Symbolika indywidualnej Pierwszej Komunii jest prorocza i pouczająca: cała wspólnota zatrzymuje się, żeby poświętować z jedną, konkretną osobą, znaną z twarzy i z imienia. Ale do tego trzeba zrezygnować z bizantyjskiego przepychu uroczystości, zgodzić się na zupełnie niewidowiskową ceremonię. Malutką i zgodną z logiką Ewangelii.
Tryb indywidualny? Zbawienny!
Jeśli wiara nie jest relacją, czym właściwie jest? Obrzędem? Wypełnieniem lokalnej tradycji, społecznym rytuałem? Jeśli nie nastawimy całych obchodów sakramentu na rzeczywiste spotkanie z Tajemnicą, to właściwie po co to wszystko? Dlatego, że lepiej jakkolwiek niż wcale?
To przecież nie jest magiczne zaklęcie. „Małe wesela” w ramach Pierwszej Komunii i bierzmowanie, które staje się sakramentem uroczystego pożegnania z Kościołem pokazują, że tryb indywidualny, chociaż mniej spektakularny, może być zbawienny.
Skomentuj artykuł