"To tylko formalność" - o filmie "Milczenie"

(fot. youtube.com)

"Milczenie" Martina Scorsese nie jest antychrześcijańskim manifestem, choć uznaję go za kontrowersyjny i niejednoznaczny obraz. Jego zaletą jest to, że wciąga w historię, buduje napięcie, wprowadza w jakiś rodzaj ciszy, zamyka usta i niepotrzebne wewnętrzne dyskusje.

Kontrowersje budzą pytania. W tej historii jest ich cała masa. Na czym tak naprawdę polega dojrzała wiara? Czy możliwa jest wiara "wewnętrzna" bez jej "zewnętrznego" wyrazu? Na ile prześladowania w Japonii wywołane były samym chrześcijaństwem, a na ile skojarzeniem go z ówczesnymi europejskimi mocarstwami, które zagrażały japońskiemu izolacjonizmowi? Co to znaczy, że prawda chrześcijaństwa jest uniwersalna i absolutna? Czy należy ją głosić za wszelką cenę? Czy można w ewangelizacji pomijać kulturę, utrwalony ustrój społeczny i ugruntowane przekonania tych, którzy słuchają?

Nie chcę zagłębiać się w te kwestie, bo każda z nich to temat rzeka. Chociaż reżyser na wiele z nich udziela własnej odpowiedzi. I to jest pewnym minusem tego filmu. Wybiorę to, co najbardziej mnie poruszyło.

Po wyjściu z kina wobec tych pytań odczuwa się pewną bezradność, która, jak sądzę, jest nam dzisiaj bardzo potrzebna. Pewnie nie tylko ja sam próbowałem naprędce znaleźć odpowiedzi na dręczące pytania. Ale po kilkunastu godzinach od obejrzenia filmu zrozumiałem, że nie należy zbyt szybko zagłuszać tej bezradności. Nie powinno się zbyt łatwo uciszać w sobie niepewności i niepokoju: co ja bym zrobił, jak bym to rozwiązał.

DEON.PL POLECA

Więcej, tu nie chodzi o to, co bym zrobił, gdyby, ale o to, co robię teraz z moją wiarą i jak ją postrzegam. Na co dzień nie stawiamy sobie wielu ważnych pytań, ponieważ, na szczęście, rzadko konfrontowani jesteśmy z takimi próbami i dylematami moralnymi, o jakich mowa w filmie. Jedną z częstych pułapek jest też usiłowanie oceny przeszłości z naszej perspektywy. To, co dla ówczesnych misjonarzy było oczywiste i bezdyskusyjne, dzisiaj może takie nie być dla nas. Nie wypowiadam się teraz, kto ma rację. Ale nie można potępiać ich trudnych wyborów, jak narażanie się na śmierć dla Chrystusa, tylko dlatego, że my dzisiaj wiemy więcej albo widzimy złożoność sytuacji, albo czasem, niestety, z naszego punktu widzenia ich gorliwość wydaje nam się przesadą, a nawet fanatyzmem.

Teoretycznie, z pozycji fotela, biurka czy nawet znajomości doktryny Kościoła, można zawsze udzielić "właściwych" odpowiedzi. Niemniej, jednym z głównych wniosków, jaki do mnie dotarł po seansie jest to, że pewne odpowiedzi w życiu przychodzą dopiero w chwili próby. Sam Jezus, zapowiadając prześladowania uczniów, przestrzega, aby nie obmyślać sobie z góry obrony, bo nasze słowa zawiodą. To Duch Święty podpowie, co mówić i jak reagować.

A więc właściwe reakcje i słowa przyjdą dopiero wtedy, gdy będzie się stało przed prześladowcami, w teraźniejszości. Św. Tomasz z Akwinu pisał, że cnota męstwa sprawdza się dopiero w chwili zagrożenia życia, a nie w sali wykładowej, gdy omawiamy, na czym polega męstwo. Nikt nie może bez cienia pychy powiedzieć, że z każdej sytuacji wyjdzie obronną ręką, że słabość nie powali go na ziemię. Więc lepiej się nie wymądrzać zawczasu, oceniając tych, którym się nie udało.

Niewątpliwie twórca "Ostatniego kuszenia Chrystusa" szczególnie eksponuje słabość i kruchość człowieczeństwa w wierze, aczkolwiek nie brakuje też momentów heroicznych.

Przypomina mi się historia z kapitanem Chesley’em Sullenbergerem, który w 2009 roku z 153 osobami na pokładzie cudem wylądował na rzece Hudson w Nowym Jorku. Później poddano go przesłuchaniu, aby zbadać przyczyny awaryjnego lądowania, ale też dowiedzieć się, dlaczego nie zastosował się do standardowych procedur. Pilot nie próbował zawrócić na lotnisko La Guardia, choć wszelkie symulacje lotów w takich samych warunkach wskazywały, że można było to wykonać. Kapitan oświadczył, że w symulatorach nie ma "czynnika ludzkiego", czyli ogromnych emocji, realnej, a nie udawanej odpowiedzialności za pasażerów. I wszystko dzieje się pod presją czasu.

"Milczenie" z jednej strony uczy pokory, aby nie ferować pośpiesznych wyroków na tych, którzy upadli, nie tylko podczas tortur, ale nawet w zwykłym biegu życia, z drugiej za bardzo uwypukla "nieprzystawalność" człowieka do wymagań wiary ewangelicznej, jakby miał sam je wszystkie wypełnić.

Na uwagę zasługuje jednak dość trafne przedstawienie anatomii pokusy, nie w znaczeniu przelotnej zachcianki, ale próby, która narasta powoli, jest zaplanowana, perfidna, ma wiele etapów, i aż razi pozorami i "szlachetnymi" celami. Właściwie, większość filmu to jedna wielka pokusa, nakierowana na to, by złamać człowieka. Oglądając film jako jezuita, przyszedł mi na myśl św. Ignacy Loyola, który w "Ćwiczeniach Duchowych" pisze, że nie tylko chrześcijaństwo, ale także pokusa jest drogą, zwłaszcza w przypadku tych, którzy postępują na drodze Pana. "Anioł zły ma tę właściwość, że się przemienia w anioła światłości i że idzie najpierw zgodnie z duszą wierną, a potem stawia na swoim; a mianowicie podsuwa jej myśli pobożne i święte, dostrojone do takiej duszy sprawiedliwej, a potem stara się ją doprowadzić do swoich celów" (CD, 332).

Nigdy wcześniej nie zauważyłem, że zły duch "idzie" i "doprowadza" duszę do swoich celów. A więc według św. Ignacego, diabeł też musi przebyć pewną drogę, najpierw odwołując się do prawdy i dobra. To oczywiście karykatura drogi chrześcijańskiej. Tak jak do pełnej świętości nie dojrzewamy od razu, ale etapami, podobnie, gdy ktoś jest już ugruntowany w wierze, trzeba go zwieść wykonując "dłuższą" pracę.

W filmie widać to aż nazbyt wyraźnie. "Bądź dobrym chrześcijaninem, nie skazuj swoich braci na śmierć" - słyszy o. Rodriguez od pomocnika inkwizytora japońskiego. Brzmi to szlachetnie. Który ksiądz i misjonarz chciałby narażać swoich wiernych na śmierć? Czy przez inkwizytora przemawia Bóg czy diabeł? Czy rzeczywiście wierzący jest w takich sytuacjach panem ludzkiego życia? Czy życie doczesne ma wówczas wartość absolutną, nadrzędną wobec wierności Bogu? Rzeczywiście, w pierwszym odruchu narażenie czyjegoś życia tylko przez to, że nie podepcze się obrazu Chrystusa, wydaje się horrendalnym absurdem.

Jednym z głównym bohaterów "Milczenia" jest materialny obraz. A może raczej relacja między tym, co materialne i tym, co duchowe. Zastanawia mnie, dlaczego prześladowcy domagali się publicznego podeptania lub oplucia wizerunku Jezusa lub krzyża. Czemu nie wystarczyło wyprzeć się wiary słowami, lecz konieczny był publiczny gest znieważenia obrazu? Pewnie dlatego, że w kulturze japońskiej materialne znaki i symbole były niezwykle ważne. Każda propaganda potrzebuje obrazu, aby manipulować. I to właśnie obrazy, zarówno święte jak i te drastyczne, stają się tutaj podstawowym narzędziem pokusy.

Najbardziej dźwięczą mi w uszach szydercze słowa prześladowców, wzywających do podeptania świętych wizerunków: "To tylko obraz. To tylko formalność". Jeśli to tylko formalność, to dlaczego za jej "odhaczenie" groziła utrata życia lub, w przypadku misjonarzy, uratowanie życia wiernych? W systemach totalitarnych jedni podpisywali lojalkę (to tylko podpis) wobec służb bezpieczeństwa, a inni nie, i szli za to do więzienia, na śmierć albo byli szykanowani. Dlaczego wszelkie systemy zbrodnicze chciały zdobyć dowody na piśmie, wymuszenia zeznań, "kwity" ze współpracy, ale gdy chyliły się ku upadkowi, zaczęły zacierać ślady i niszczyć te "formalne" dowody?

W tym miejscu pojawia się moja największa wątpliwość co do filmu. Reżyser wyraźnie proponuje bowiem taki model wiary, w którym decydujący jest jej wymiar wewnętrzny, ukryty, niewidzialny dla innych. Co poniekąd jest prawdą. Niemniej, według Ewangelii jej wymiar zewnętrzny, czyli obrazy, rytuały, świadectwo, czyny jest równie ważny. Nie można ich od siebie oddzielać.

Czym innym jest podeptanie krzyża pod wpływem lęku czy na skutek presji, aby uratować niewinnych przed śmiercią, a czym innym sugestia, że z zasady wymiar zewnętrzny wiary to tylko maska. Oczywiście, w tym pierwszym wypadku należy się powstrzymać od pochopnych osądów, ale w drugim wydaje mi się, że sprawa podlega już ocenie. Oddzielanie tego, co wewnętrzne od tego, co zewnętrzne to pokusa stara jak świat. Zła materia przeciwstawiona dobremu duchowi - jak w manicheizmie i gnozie. Nieprzyjmowanie Wcielenia, bo jak Bóg może się połączyć z ciałem. Rozdzielanie tego, co religijne (modlitwa i kult) od codziennego życia i postępowania. A jednak zewnętrzna strona wiary wynika właśnie z tajemnicy Wcielenia. Człowiek jest istotą sakramentalną, która potrzebuje materii, obrazu, symbolu. Nie jesteśmy aniołami. To, co wewnętrzne wyrażamy w ciele, także za pomocą obrazu i słowa. Ale również obraz i słowo odnoszą nas do tego, co niewidzialne.

To prawda, że istnieje coś takiego jak rytualizm, czyli zewnętrzne przyjmowanie sakramentów, wykonywanie pobożnych czynności bez świadomości tego, co się robi, bez właściwej intencji i relacji z Bogiem. Niemiecki teolog Bernhard Welte nazwał to "bezistociem religii". Zwykle taki rozdźwięk między sercem a tym, co czyni nasze ciało, oceniamy jako coś nagannego, niedojrzałego, jako faryzeizm. Istnieje też kwietystyczna pokusa: bierność, czekanie aż Bóg coś zrobi, skoncentrowanie wyłącznie na subiektywnych przeżyciach, które nie przekładają się na czyn. Właśnie tu rodzą się wszelkie formy "prywatnej" wiary, która nie potrzebuje znaków i nie chce wpływać na świat. Jak wielu chrześcijan mówi dzisiaj, że nie potrzebuje Kościoła, sakramentów, jakichś widzialnych form praktykowania wiary, bo o wszystkim rozmawiają z Bogiem w sercu i mają do Niego bezpośredni dostęp? Jak często to, co religijne, ogranicza się tylko do murów kościoła? A co z byciem światłem świata?

Czy w sytuacjach ekstremalnych można usprawiedliwić rytualizm? Czy sprowadzenie wiary tylko do tego, co dzieje się w sercu i jest niedostępne dla innych, może być środkiem do uratowania życia innych? Nie jestem pewien, czy Scorsese wskazuje takie rozwiązanie tylko w wyjątkowych, nie czarno-białych sytuacjach. Moim zdaniem, pokazuje taki model wiary w ogóle.

Pojawienie się w filmie głosu Chrystusa, który każe głównemu bohaterowi podeptać święty obraz, by ratować innych, jest pomysłem reżysera (albo autora książki). I rodzi zastrzeżenia. Ten zwrot jest o tyle dziwny, że dotąd Jezus...milczał. Nigdy do końca nie wiemy, co działo się w sercu człowieka, który został postawiony przed taką dramatyczną decyzją, perfidnie szantażowany, uczyniony na szybko panem życia bądź śmierci innych. Nie możemy wprawdzie całkowicie wykluczyć tego, że w takich lub podobnych sytuacjach człowiek może w sumieniu usłyszeć głos Boga, który zachęca nawet do takich czynów. Nie mamy jednak do tego dostępu. I raczej nie możemy z tego czynić reguły. Reżyser podaje na tacy, co było w sercu misjonarza. Ponadto, łatwo, zwłaszcza w tak trudnych do zniesienia dla człowieka okolicznościach, pomylić głos Boga z podszeptem złego ducha przebranego w szaty anioła światłości.

Wolę jednak rozwiązanie zaproponowane przez Ojców Kościoła, kiedy musieli zmierzyć się z niełatwym problemem tzw. "upadłych" (lapsi). Ci chrześcijanie wyparli się wiary przed Rzymianami, podpisując lub "załatwiając" sobie zaświadczenia o złożeniu ofiary bogom, ze strachu przed torturami i męczeństwem. Ani św. Cyprian, ani św. Korneliusz nie napisali jednak nigdzie, że to nie była apostazja. Ten papier oddany władzom rzymskim nie był dla Ojców "formalnością". Natomiast w przeciwieństwie do wszystkich "czystych", potępiających braci, którzy nie przetrwali próby, Ojcowie zaproponowali drogę powrotu do Kościoła dla tych, którzy o to, prosili i okazywali skruchę (Bo byli i tacy, którzy żądali ponownego włączenia do Kościoła). Święci okazywali wyrozumiałość i współczucie wobec słabych, ale nie próbowali ludzkiej słabości sankcjonować jakimś Bożym namaszczeniem.

Oczywiście, w "Milczeniu" dramatyzm powiększa to, że wyparcie się wiary decydować może o uwolnieniu od śmierci innych, więc jest to jakaś okoliczność łagodząca.

Niemniej, rozumiejąc, że człowiek może upaść, bo sam nie wiem, jak bym się zachował poddany tak diabolicznej próbie, nie mam zamiaru potępiać tych, którzy zbezcześcili obraz Jezusa. Nie nazywałbym też deptania świętych obrazów działaniem dla dobra innych i solidarnością z cierpiącymi, bo nie jestem pewien, czy życie ludzkie w każdej sytuacji jest wartością najwyższą.

Dariusz Piórkowski SJ - dyrektor Wydawnictwa WAM

.

Rekolekcjonista i duszpasterz. Autor książek z zakresu duchowości. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"To tylko formalność" - o filmie "Milczenie"
Komentarze (5)
23 lutego 2017, 21:06
Nie zgadzam się z taką interpretacją filmu, że reżyser "wyraźnie proponuje bowiem taki model wiary, w którym decydujący jest jej wymiar wewnętrzny, ukryty, niewidzialny dla innych" . Według mnie Scorsese nie udziela odpowiedzi, nie wartościuje. Zadanie pytanie - o wiarę, która stawia opór lecz również pada pod wpływem cierpienia swojego lubi innych, strachu, rozterki. Rodrigues z jednej strony staje się 'odstępcą' który bez skrupułów przesiewa 'chrześcijańskiei i 'niechrześcijańskie' przedmioty skazując tym samym na śmierć, z drugiej strony - zdaje się potajemnie ewangelizować (przynajmniej swoje otoczenie- bo przecież to żona pozostawia w jego dłoni krzyżyk przed celebracją pogrzebu). To jest wiara 'odstępcy' podobnego do wiary Kichijiro, który już w momencie zdrady krzyczy o przebaczenie. To jest wiara słabego, który nie potrafi zostać męczennikiem, który cierpi z powodu swej niewierności, a brak mu siły, żeby pozostać  wiernym. Reżyser nie neguje wartości męczeństwa. Pokazuje jego dramatyzm z chłodną, dokumentalną celebracją, wydaje się, że tym bardziej je podziwia, im bardziej staje się dla niego niezrozumiałe i bezsensowne. Zadaje jednak pytanie - jak możemy oceniać wiarę/odstępstwo tych, którym przyszło żyć w tak dramatycznych czasach "milczenia" Boga. Tu znowu przypomina mi się Kichijiro, który krzyczy dlaczego urodził się w tych czasach - byłby "dobrym chrześcijaninem" gdyby nie był poddany takiej próbie.. Nie ma w filmie według mnie taniego moralizatorstwa, cisza z którą pozostajemy na koniec dudni gdzieś w środku bez odpowiedzi. Tak jak napisała daglezjama - ciężko po nim zasnąć
22 lutego 2017, 22:23
Jestem świeżo po obejrzeniu filmu. Dla mnie to film bardzo trudny. Zadaję sobie pytanie czym jest męczeństwo za wiarę, bo jeśli można kogoś przed nim uratować to co ma w takim razie większą wartość i czy w ogóle da się porównać śmierć za wiarę i uratowanie kogoś przed śmiercią, czy można tu postawić znak równości? Co do głosu Chrystusa, który przemawia do o. Rodrigueza to w/g mnie w tej całej dramatycznej sytuacji jest to głos pocieszenia. Chrystus wyraźnie pociesza o. Rodrigueza i mówi, że i za to też umarł, że rozumie ten jego cały ból. To nadepnięcie stawia zakonnika jednocześnie w roli wybawcy bo ratuje życie innym ale jednocześnie pokazuje jego słabość bo depcze to co dla niego najdroższe i to odbywa się w cztery oczy. Chrystus wkracza do akcji w najbardziej właściwym momencie, przerywa milczenie, bierze na siebie ciężar o.Rodrigueza. Dla mnie ten film to arcydzieło, nie wiem czy dzisiaj zasnę.
21 lutego 2017, 09:39
Gratuluje Autorowi, iż nie mial w swym życiu podobnych problemów i nie stał przed podobnymi wyborami. I ze dopiero film prowokuje takie przemyślenia. Normalnie katolik staje przed podobnymi problemami codzinnie. I codzinnie winien stawiać sobie pytanie, na ile wiara jego ma być ukrytą i na ile można podeptac zewnętrznie tę wiarę. Nie potrzeba nam stawać przed wyborami typu zycia innych za podeptanie obrazka, bo legniemy codziennie na drobiazgach, nie przechodzimy prostych "kartktówek" i boimy przyznać sie publicznie do bycia katolikiem. Najprostrze przykłady z naszego, polskiego katolickiego podwórka.  Ilu z nas katolików przeżegna się obok kościoła czy tylko zdejmie czapkę? Albo inaczej, ilu z nas odmówi sobie zakupów w niedzielę? To drugie swiadectwo, choc wyglada na drobiazg, ma już wielka wartosć, bo gdyby tylko w tym wypadku deklarujący się jako katolicy postępowali zgodnie z wiara, to z automatu sklepy w niedziele byłyby zamknięte. itd. Widać, jak przegrywamy wiarę w tych drobiazgach. Rozczulanie się nad fikcyjnym dramatem "podeptania obrazu" jest więc bez sensu.
Andrzej Ak
21 lutego 2017, 18:48
Owszem Katolicyzm jest wymagający, ale jeszcze bardziej Chrześcijaństwo w źródłowej postaci. Głodnych nakarmić, nagich przyodziać, drugi policzek nadstawiać i oddać własny płaszcz. I tak w domu, na ulicy i w pracy. Chrześcijaństwo jest strasznie trudne do stosowania w życiu codziennym. Żaden Ksiądz nie chodziłby w sutannie bo by ją już komuś oddał, a o samochodzie.... no chyba że za 2 lub 3k. I tak to co nam wydaje się teraz trudne dla innych jest drobiazgiem, bo własne ograniczenia są po to, aby je ciągle pokonywać, wciąż doskonaląc się póki życia starcza. Nie twierdzę, że ja to potrafię, ale wiem, że poprzeczka testów wiary jest ustawiona bardzo wysoko przez naszego Pana Jezusa.
Andrzej Ak
19 lutego 2017, 20:48
W dzisiejszym świecie walka o wiarę, to walka również o sprawiedliwość i prawdę. Człowiekowi wierzącemu nie sposób obojętnie przejść wobec problemów niszczenia środowiska naturalnego przez koncerny oraz chciwych ludzi. A największym problemem jest masowa produkcja toksycznej żywności. Nie tak dawno pożegnaliśmy księdza Jana Kaczkowskiego i chyba niewielu zwróciło uwagę na powód tej przedwczesnej śmierci księdza. Dzisiaj być może znalazłem odpowiedź na pytanie co wywołuje glejaka mózgu. Jest nim związek o nazwie etoksykina/ethoxyquin: <a href="http://www.foodkillers.pl/2016/10/etoksykina-prawda-naukowa-i-prawda.html">http://www.foodkillers.pl/2016/10/etoksykina-prawda-naukowa-i-prawda.html</a> Szybko obejrzyjcie zanim wykasują: [url]https://www.youtube.com/watch?v=OzJlEJ14Vmo[/url] Cywilizacja śmierci, o której mówił nasz święty rodak Jan Paweł II wciąż pochłania swoje nieświadome ofiary, czyli NAS. Myślę iż ksiądz Jan był ofiarą właśnie tego związku chemicznego. Jutro jego ofiarą możemy być i my!