Pokusa Piotra i Kościół w Polsce
To małżeństwo (niezależnie, czy zawarte z miłości, czy z rozsądku) nie może zakończyć się dobrze. Wcześniej czy później (a biorąc pod uwagę procesy społeczne raczej szybciej) zakończy się ono burzliwym rozwodem, a słabsza strona zostanie nie tylko na lodzie, ale będzie także obarczona winą za wszystkie problemy, jakie z tym małżeństwem były, są i będą związane.
O czym mówię? O symbolicznym układzie między częścią (topniejącą) hierarchów Kościoła a obecną władzą. Układ ten - którego kolejnymi przykładami są podziękowania jednego z hierarchów skierowane dla przedstawicieli konsorcjum naftowego za zmiany na rynku medialnym, uznanie podziękowania Bogu za życie jednego z polityków za „konieczne” czy nieustanne fetowanie, także przez hierarchów, w najważniejszych dla polskich katolików sanktuariach życiowych uroczystości rodzinnych innego polityka - wbrew temu, co wydaje się wielu, nie służy Kościołowi. Jeśli zaś czegoś dowodzi, to raczej jego instytucjonalnej słabości, a także braku zrozumienia przez hierarchów zarówno specyfiki współczesnego życia politycznego, przyczyn postępującej laicyzacji, jak i kierunków, w jakich zmierza współczesny katolicyzm.
Zacznijmy od sprawy pierwszej. Sojusz tronu z ołtarzem, nawet jeśli z perspektywy XIX wieku mógł być uznawany za sensowną obronę ówczesnego politycznego status quo, co służyć miało także obronie papiestwa i katolickich społeczności, nawet wtedy długoterminowo nie służył Kościołowi. Oczywiście spowolnił pewne zmiany polityczne, pozwolił utrzymać władzę monarchom, ale już z perspektywy Kościoła wcale nie zatrzymał procesu zmian, także obyczajowych. Nie widać też korzyści, jakie miałaby przynieść Kościołowi obrona papiestwa czy potępienie rozmaitych ruchów narodowowyzwoleńczych (w tym ruchu zjednoczenia Włoch). Wiek XX - ze świadomością, że klasycznego tronu już tam nie było - także nie dostarcza licznych dowodów na to, że sojusz państwa i Kościoła służyć ma temu ostatniemu. Generał Franco niewątpliwie zatrzymał rzeź chrześcijan przez siły rewolucyjne, ale zbudowanie przez niego państwa katolickiego nie zatrzymało laicyzacji, a w dalszej perspektywie osłabiło Kościół. Irlandia, mimo licznych zapisów prawnych, a także bardzo wysokiej pozycji Kościoła, także nie zdołała zatrzymać związanych z bogaceniem i globalizacją procesów wypłukiwania chrześcijaństwa z przestrzeni społecznej. Deklarujący zaś swoje głębokie związki z Kościołem politycy odwrócili się do niego plecami, gdy tylko okazało się, że związki z katolicyzmem nie tylko nie pomagają, ale wręcz szkodzą w wyborach. Nie widać powodów, by w Polsce miało być inaczej.
Ale, wbrew pozorom, wcale nie to jest głównym argumentem przeciwko owemu „układowi”. Historyczne analogie nigdy nie sprawdzają się dobrze, a układ sił, historia religijności czy życia społecznego w wymienionych już krajach jest na tyle odmienna od sytuacji polskiej, że trudno spodziewać się, by - nawet jeśli pewien proces zachodzi w Polsce podobnie - uznać, że musi się on powtórzyć w całej pełni. Istotniejsze jest zupełnie co innego. Otóż tak się składa, że to, co obecnie opinia publiczna może odbierać jako pogłębiającą się relację między państwem a Kościołem, w istocie wcale nią nie jest. Dlaczego? Odpowiedz jest prosta. Od strony państwa zmiany, o jakich mówimy, nie dotyczą ani konstytucji, ani nawet prawa, a są zależne całkowicie od woli politycznej rządzącej większości. Jedno pociągnięcie pióra ministra edukacji i nauki może zmienić listę lektur czy obniżyć znaczenie wychowania do życia w rodzinie. Tylko naiwny może też sądzić, że wprowadzenie na listę lektur dzieł Jana Pawła II wpłynie pozytywnie na poziom religijności młodzieży. Jeśli spojrzeć na poważniejsze zmiany konstytucyjne, to okazuje się, że nawet liderzy partii rządzącej nie traktują ich poważnie: w prasie są przecież - jak mówił Jarosław Kaczyński - ogłoszenia, „które każdy średnio rozgarnięty człowiek rozumie i może sobie taką aborcję za granicą załatwić, taniej lub drożej”. Nic nie wiadomo także o zapowiedzianych zaraz po decyzji Trybunału Konstytucyjnego zmianach dotyczących pomocy rodzicom dzieci niepełnosprawnych. Znikły one z programu politycznego.
Cały układ opiera się więc nie na państwie, a na jednej formacji. Formacji, której - i to też trzeba powiedzieć otwarcie - jednym z istotnych elementów jest trafne odczytywanie społecznych emocji i ich zaspokajanie, także przy pomocy populistycznych metod. Z perspektywy Kościoła zaś populizm, jako mechanizm budowania polityki, jest nie tylko niezgodny z katolickim rozumieniem polityki, ale i niebezpieczny. Tak się bowiem składa, że emocje społeczne zmieniają się, co oznacza, że zmieniać się także może populistyczna polityka. Jeśli zaś - jak to miało miejsce w przypadku migracji czy uchodźców - politycy kierujący się emocjami populistycznymi uznają, że stanowisko katolickie nie jest im na rękę, to… i tak nie będą się z nim liczyć, a ich decyzje będą także szły na konto Kościoła. Skórka - nawet oceniając rzecz z perspektywy czysto politycznej - nie jest w tym przypadku warta wyprawki. Za nieznaczne symboliczne ustępstwa oddaje się wartość o wiele wyższą, jaką jest niezależność od bieżącej walki politycznej i pozycja arbitra, a nie uczestnika politycznej bijatyki.
Na głębszym, bo teologicznym poziomie, nawet gdyby cena, za jaką politycy chcieli „kupić” partyjną niezależność Kościoła była wyższa, to nie wolno jej za nią „sprzedać”. Rolą Kościoła nie jest bowiem opowiedzenie się po jednej ze stron politycznego sporu, wskazywanie „zbawców narodu czy ojczyzny”, ale głoszenie Ewangelii, budowanie mostów między ludźmi po różnych stronach barykad plemiennych czy partyjnych, wskazywanie dobra wspólnego w świecie, w którym dominuje myślenie krótkoterminowym interesem własnego obozu. Gdy media i politycy, dla własnych interesów, okopują się w plemienności, to właśnie Kościół ma być miejscem, w którym przypomina się, że jest coś ważniejszego niż nasze poglądy polityczne czy zaangażowania, że jedność eucharystyczna (a to ona, a nie jakiekolwiek społeczne czy ideologiczne jedności) buduje w istocie jedność Kościoła wyrasta zdecydowanie ponad to, co nas politycznie dzieli. Gdy stajemy wobec Eucharystii, gdy celebrujemy sakrament jedności, to nasze wybory - także te polityczne - przestają się tak bardzo liczyć, bo jednoczy nas Chrystus. On jest dla wszystkich, którzy chcą Go przyjąć, dla tych, którzy braci Kaczyńskich kochają, i dla tych, którzy mają do nich stosunek niechętny czy wrogi, dla tych ze Zjednoczonej Prawicy, z Konfederacji, PSL, Platformy, a także Lewicy w jej rozmaitych odmianach. Kościół ma także mandat, by przypominać, że - przy wszystkich podziałach - jesteśmy jako naród jedną obywatelską wspólnotą. Linie podziału nie powinny rozbijać tego, co jest z historii, tradycji, niekiedy wyboru, realną wspólnotą. Żaden interes partyjny czy polityczny nie jest od tego ważniejszy.
Silny Kościół, Kościół świadomy swojej mocy i społecznego znaczenia, mógłby - bez obawy odrzucenia - głosić te prawdy. Prawda jest jednak taka, że od dawna Kościół ma w Polsce członków, a partie polityczne wyznawców, że emocje polityczne dla części z nas (niestety także części duchownych, i to po różnych stronach) są istotniejsze niż Ewangelia i nakaz jej głoszenia wbrew wszystkim i wszystkiemu. To zaś sprawia, że próba odważnego traktowania obu stron sporu politycznego, mówienia o wyzwaniach i problemach, ale także zapraszania do współpracy zderza się z przekonaniem, że także Kościół jest podzielony według granic politycznych, a każdy, kto ma inne poglądy, albo zwraca uwagę na konieczność współpracy i budowania jedności, jest w istocie zdrajcą, przeszedł na drugą stronę czy… nie rozumie znaczenia wojny cywilizacji, w jakiej uczestniczymy. To właśnie te emocje (polityczne i partyjne, a niekoniecznie religijne) sprawiają, że partyjny podział nabiera znaczenia niemal sakralnego, a to jaką partię popieram, staje się niemal wyznacznikiem szczerości i głębi wiary. I nie widać wielu chętnych, by z takim postrzeganiem wiary polemizować. Pasterze albo przyjmują taką wizję, albo obawiają się z nią walczyć, by nie zderzyć się z murem niechęci najbardziej zaangażowanych katolików. Trudno uznać to za dowód na siłę Kościoła.
Słabość Kościoła widać także w spadającej religijności ludzi młodych, stygnięciu wiary starszych, pustoszejących nowicjatach i seminariach. Ani minister Czarnek, ani wicepremier Ziobro - nawet jeśli mają najlepsze chęci - nie mają narzędzi, by tym zjawiskom przeciwdziałać. U ich podstaw - wbrew temu, co wydaje się niektórym - nie leży ani wroga propaganda, ani pedagogika wstydu, ani za mała liczba lektur św. Jana Pawła II w szkołach, ale zmiana modelu komunikacji społecznej (o czym pisałem tydzień temu), emancypacja kobiet, którym nie odpowiada już przedstawiany (moim zdaniem fałszywie) jako jedynie chrześcijański model podległości i zależności, także w życiu rodzinnym, czy wreszcie coraz większy dobrobyt, który w większości krajów zachodnich jest także czynnikiem przyspieszającym procesy laicyzacji. „Jeszcze jedna kremówka”, jeszcze jeden zapis prawny czy jeszcze jedno zdjęcie przestawiające polityków partii rządzącej w kolejnym sanktuarium, gdzie uzyskują dostęp do posługi religijnej, jaka dla innych katolików jest niedostępna, nie tylko nie zatrzyma tego procesu, ale jeszcze doda mu energii i przyspieszy go. Nie da się zatrzymać procesów społecznych deklaracjami politycznymi czy budowaniem listy lektur.
Co nam zatem zostaje? Odpowiedź jest, jak sądzę, dość oczywista, co nie znaczy prosta do przyjęcia. Trzeba nie tylko pogodzić się z sytuacją Kościoła słabego, ale też uznać, że nasza eklezjalna moc jest mocą słabych. Ratunkiem dla Kościoła nie jest zaufanie władzy czy politykom, ale zawierzenie - także w naszych słabościach - Jezusowi. „Dobrze wiemy, że przez całe wieki, także dzisiaj, chrześcijanie - mający całkiem właściwe wyznanie wiary - ciągle na nowo muszą być pouczani przez Pana, że Jego droga przez wszystkie pokolenia nie jest drogą ziemskiej władzy i chwałym, lecz jest drogą krzyża. Wiemy i widzimy, że również dzisiaj chrześcijanie - my sami - bierzemy Pana na stronę, by Mu powiedzieć: «Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie» (Mt 16,22). A ponieważ wątpimy, czy Bóg nas uchroni, próbujemy sami wszelkimi sposobami temu zapobiec” - opisuje „pokusę Piotra”, która wciąż stoi przed Kościołem Benedykt XVI. Świadomość kryzysu związanego ze skandalami seksualnymi, zaniedbań, utraty młodzieży nie powinna nas prowadzić do szukania polityczno-partyjnych metod „ochronienia się”, zasłonięcia, ale do głębszego zaufania Panu, do jasnego wyznania winy i ucieczki w Jego miłosierdzie. W Krzyżu odrzucenia i potępienia przez doczesne - zarówno państwowe i religijne - struktury władzy jest nasze zbawienie, a nie w doczesnych politycznych gierkach. Te mogą nas jedynie prowadzić do przegranej, także w wymiarze doczesnym.
Skomentuj artykuł