Załatwiactwo zamiast debaty
Jestem zwolennikiem katechezy w szkołach i możliwości zdawania z niej matury, ale - jak sądzę - Kościół załatwiając to właśnie teraz i w taki, a nie inny sposób, nie tylko nic ni zyska, ale straci. A do tego, nie pierwszy i nie ostatni raz - poważną dyskusję na temat porażki systemu katechezy zastępujemy magiczną wiarą w sprawczą moc biurokracji.
Katecheza jest w największym od lat kryzysie. Odpływ licealistów z zajęć religii jest błyskawiczny, i to nie tylko w wielkich miastach. W ostatnich klasach na katechezę chodzą już tylko jednostki, a żeby zebrać choćby niewielką grupę katechetyczną, trzeba łączyć klasy. Nie widać także, by masowa katecheza przyczyniała się do ewangelizacji (czy choćby minimalnej wiedzy religijnej) u ludzi młodych. Ich laicyzacja jest błyskawiczna, a poziom wiedzy religijnej minimalny. I to jest miara problemów, z jakimi zmierzyć się musi Kościół właśnie w sprawie katechezy.
O wiele istotniejsze, niż to, jak wprowadzić maturę z religii, jest to, jak trafić do młodzieży, jak odbudować program realnej jej ewangelizacji, jak pozyskać młodszych i starszych dla wiary.
Wydawać by się więc mogło, że w takiej sytuacji warto zadać pytanie, czy rzeczywiście model katechezy młodzieży szkolnej się sprawdza, czy rzeczywiście przynosi on spodziewane - i to zarówno dotyczące ewangelizacji, jak i wiedzy - efekty, a jeśli nie (a zdaje się, że jednak nie), to czym go zastąpić, albo jak go przynajmniej zmodyfikować. Zamiast tego jednak - jak to zwykle bywa - zajmujemy się jego petryfikacją, utrwalaniem i jeszcze lepszym umocowaniem, i to w sytuacji, gdy na naszych oczach przestaje mieć to jakiekolwiek znaczenie. O czym mówię? O rozpoczętych właśnie, i kontynuowanych, rozmowach na temat wprowadzenia matury z religii dla zainteresowanych. Zastrzegam, nie jestem przeciwnikiem tego rozwiązania, tak jak nie jestem przeciwnikiem religii w szkołach, ale… w obecnej sytuacji o wiele istotniejsze, niż to, jak wprowadzić maturę z religii, jest to, jak trafić do młodzieży, jak odbudować program realnej jej ewangelizacji, jak pozyskać młodszych i starszych dla wiary. Załatwienie matury z religii z ministrem Czarnkiem nic w tych kwestiach nie pomoże, a raczej zaszkodzi. Jeśli chcemy, by katecheza stała się już kompletnym obciachem, to negocjując jej wprowadzenie na maturę właśnie teraz, do tego doprowadzamy.
Co zatem proponuję w zamian? Odpowiedź jest prosta. Poważne rozważenie pytań, jakie przed laty zadał ks. Franciszek Blachnicki (swoją drogą jeden z ojców współczesnej katechetyki w Polsce). Wiele lat temu zwracał on uwagę na to, że rzucenie wszystkich sił kapłańskich na odcinek katechezy (wtedy jeszcze realizowanej w parafiach) nic nie daje. Księża katechizują wiele godzin tygodniowo, ale w ogóle nie przekłada się to na rozwój wiary, na jej pogłębienie. Dlaczego tak się dzieje? Powodów jest kilka, po pierwsze - i to obecnie, gdy katecheza nauczana jest w szkołach widać jeszcze lepiej - „katecheza, która nie prowadzi do wspólnoty Kościoła, prowadzi do niewiary”. Trudno o lepsze podsumowanie problemu, z jakim się obecnie mierzymy. Młodzi ludzie - za pośrednictwem katechezy, która nie prowadzi ich do wspólnoty wiary - zmierzają w kierunku niewiary. Drugi powód jest jeszcze bardziej oczywisty. Według ks. Blachnickiego katecheza parafialna (ale to samo odnosi się jeszcze bardziej do katechezy szkolnej) nie może się sprawdzić jako przekaźnik wiary, bowiem zaadresowana jest nieodpowiednio. Tam, gdzie nie ma wierzącej rodziny, gdzie przekaz wiary nie dokonuje się w domu, tam katecheta w szkole czy na parafii, duchowny czy świecki, niewiele może. „Doświadczenia i badania pokazują, że ludźmi wierzącymi pozostają tylko ci, którzy wychodzą z rodzin praktykujących, ze środowiska rodzinnego, w którym wiara jest praktykowana. Te dzieci nawet bez nauki religii pozostają wierzące i praktykujące. Natomiast jeżeli nie ma fundamentów w życiu rodzinnym, to nawet nauka religii niewiele pomoże” - wskazywał ks. Blachnicki. Co to oznacza dla katechezy? Otóż tyle, że trzeba skupić się na ewangelizacji i formacji dorosłych, bo to oni są w stanie przekazać swoją wiarę dzieciom.
Jeśli chcemy, by katecheza stała się już kompletnym obciachem, to negocjując jej wprowadzenie na maturę właśnie teraz, do tego doprowadzamy.
Te dwa punkty pokazują niezmiernie mocno, że zamiast załatwiania z ministrem Czarnkiem matury z religii, potrzebujemy bardzo poważnej rozmowy o przyszłości katechezy, o modelu ewangelizacji, a nawet - bo bez tego nic się nie zmieni - o reformie modelu życia parafialnego. Jeśli one się nie dokonają, to katecheza będzie konać w męczarniach, aż wreszcie jakiś lewicowy czy liberalny rząd (a natura demokracji jest taka, że po rządach prawicy zazwyczaj przychodzą rządy lewicy) dokona jej eutanazji. I wszyscy - także rodzice i dzieci wierzące - będą już mieli tak bardzo dość gnicia całego systemu, że odetchną z ulgą. Jeśli nie chcemy do tego dopuścić, to zamiast trzymać się jak pijany płota metod, które nie przynoszą spodziewanych rezultatów, warto byśmy zaczęli szukać nowych.
Mam świadomość, że nie jest to proste, także dlatego, że w wielu miejscach system finansowania księży, a także ich ubezpieczenie zależne jest od pensji katechety. Walka idzie więc często wcale nie o ewangelizację, ani o przeciwdziałanie laicyzacji, ale o ubezpieczenie społeczne, emerytalne, a także pensję katechety, która pozwala księżom w biedniejszych parafiach, a niekiedy całym wspólnotom zakonnym na utrzymanie się. Tyle że jeśli dzieci na religii nie będzie, to nie będzie i etatów dla katechetów. Groźbami czy pohukiwaniem, że jeśli ktoś nie posyła dziecka na religię, to popełnia grzech, nie da się zapełnić sal lekcyjnych. System i tak się więc zawali. Zamiast więc się go trzymać, warto zacząć szukać innego, nowego systemu finansowania Kościoła.
Potrzebujemy bardzo poważnej rozmowy o przyszłości katechezy, o modelu ewangelizacji, o reformie modelu życia parafialnego. Jeśli one się nie dokonają, to katecheza będzie konać w męczarniach.
W Europie są różne rozwiązania, warto się im przyjrzeć, przemyśleć je i odrzucić wiarę, że - na razie mamy spokój, bo u władzy są nasi. Owszem, na razie są, ale… po pierwsze w życiu politycznym nie ma nic na zawsze, a po drugie nawet minister Czarnek do spółki z wiceministrem Piontkowskim nie zmuszą uczniów do chodzenia na katechezę, a mogą ich do tego kolejnymi pomysłami „promującymi” Jana Pawła II skutecznie zniechęcić. Dlatego zamiast „załatwiać” kolejne udogodnienia dla katechezy, trzeba zająć się szukaniem odmiennych rozwiązań. Czas rozwiązań z przeszłości właśnie się skończył i administracyjnie nie da się zadekretować jego trwania.
Tomasz Terlikowski
Skomentuj artykuł