Milcząca większość nie istnieje!

Milcząca większość nie istnieje!
(fot. unsplash.com)

Ogromna większość twierdzących, że są bezobjawowymi czy niepraktykującymi katolikami, w istocie nie wyznaje żadnych poglądów, a skupia się na przetrwaniu i wyznaje religię tumiwisizmu. W życiu społecznym znaczenie mają poglądy wypowiadane i wprowadzane w życie. I to nawet jeśli są one poglądami mniejszości.

Moralna, milcząca większość - to jeden z najwygodniejszych konstruktów populistów - zarówno z prawej, jak i lewej strony. W jej imieniu można sprawować władzę, można uwiarygadniać swoje działania, a jako że jest ona milcząca, to nie zaprotestuje, ani się nie wypowie. To wygodne polityczne narzędzie niewiele ma jednak wspólnego z rzeczywistością i łatwo może nas prowadzić do myślenia życzeniowego.

Odpływ młodzieży od Kościoła i wiary, błyskawiczna laicyzacja, a także (mniejsze niż poprzednio, ale jednak nadal spore) tłumy wrzeszczące na ulicach, by „wyp…dalać” - to wszystko rodzi pokusę, by uciekać w rozważania na temat „milczącej większości”, która nie protestuje na ulicach, nie oznacza się piorunami na profilach mediów społecznościowych, nie składa deklaracji o apostazji i nie porzuca Kościoła. Oni, milczący, ale przecież wierni, może trochę przerażeni siłą i skalą protestów, a także zapędzeni do domów przez lęk przed koronawirusem i odpowiedzialność za innych - mieliby być nadzieją na to, że status quo z przeszłości powróci. Wyborcze sondaże, które wciąż dają zwycięstwo i władzę politykom uważających się (a przynajmniej tak się przedstawiających) za konserwatystów, jeszcze wzmacniają te nadzieje. Niestety, nic nie wskazuje na to, by miały one jakiekolwiek zakorzenienie w rzeczywistości, i by na nich można było budować wizję przyszłości Kościoła.

Powodów dla takiej diagnozy jest wiele. Po pierwsze, jest w ogóle problemem, czy „milcząca, moralna większość” kiedykolwiek istniała. Owszem, jako konstrukt polityczny, jako metoda budowania poparcia dla konserwatystów, sprawdziła się ona w Stanach Zjednoczonych, gdzie pozwoliła się policzyć zwolennikom ewangelikalnego, konserwatywnego protestantyzmu (a później także pewnej części katolików), ale i tam nigdy nie przełożyła się na jednoznaczne zwycięstwo polityczne. Ronald Reagan wygrał nie tylko głosami „moralnej, milczącej większości”, ale także wielu liberałów, którzy przeszli na jego stronę, a z czasem ukształtowali neokonserwatywny nurt partii republikańskiej. Donald Trump, choć zebrał wiele głosów, zwyczajnych, wykluczonych czy wkurzonych Amerykanów, także nie jest i nigdy nie był reprezentantem „milczącej, moralnej większości”, a raczej sprawnym graczem, który wykorzystał bardzo silne emocje, także tych, którzy za ową „moralną większość” się uważają. Wyniki wyborów prezydenckich pokazują jednak, że grupie tej daleko do większości, i choć jest ona znaczącą siłą, to nie ma żadnych powodów, by uznawać, że reprezentuje ona większość zwyczajnych Amerykanów. Stany Zjednoczone są podzielone bardzo głęboko, i tak już - na długo - zostanie.

Sytuacja na polskiej scenie politycznej także jest skomplikowana. Zjednoczona Prawica często i chętnie posługuje się retoryką wojny kulturowej i odwołuje się do swojego konserwatyzmu i katolicyzmu, ale… nie wydaje się, by - jak to zwykle w polityce bywa - był to jedyny fortepian, na którym z powodzeniem ona gra. Istotny dla budowania poparcia społecznego jest także niezwykle mocny element socjalny (można powiedzieć, że do czasu powstania partii Razem, to właśnie PiS był najbardziej realnie socjalną partią w Polsce) i równościowy, a także gra populistycznymi emocjami, w tym budowanie przekonania, że zwolennicy tej, a nie innej partii, są ostatecznie „prawdziwymi Polakami”. Każdy z tych elementów buduje zarówno tożsamość, jak i poparcie dla owej partii, a wśród jej wyborców są nie tylko głęboko wierzący katolicy czy konserwatyści, ale i wyborcy, których przyciągnęły pierwsze realne programy społeczne wprowadzone przez tę partię, czy którym bliskie są obawy o dokonującą się rewolucję obyczajową.

Czy jednak pochodzącego z polityki terminu nie da się zastosować do życia Kościoła? Czy nie możemy jednak liczyć na to, że jakaś „milcząca większość” istnieje i że na niej można odbudować Kościół? I tu także moja odpowiedź będzie negatywna. Powodów będzie kilka. Po pierwsze, owa dominująca większość jest formowana - jak my wszyscy - przez globalną popkulturę, przez media społecznościowe, a to oznacza, że przyjmuje - mniej lub bardziej świadomie - założenia światopoglądowe i moralne, jakie są w niej dominujące. Kluczowe dla zrozumienia chrześcijaństwa słowa, takie jak „miłość”, „relacja”, „wierność” - rozumieją więc ludzie w większości - o czym pisał już kilka miesięcy temu dr Marcin Kędzierski - w duchu raczej liberalnym, niż chrześcijańskim. Jedno kazanie w tygodniu (nawet jeśli ksiądz jest mistrzem kaznodziejstwa i nie traci czasu na głupoty) nie jest w stanie odwrócić tego trendu. Kluczowe dla naszej formacji intelektualnej i emocjonalnej elementy uzyskujemy z mediów (i nowych mediów), a te są, jakie są. Większość młodych (a niemała część także ludzi nieco starszych) myśli więc i odczuwa już w duchu raczej liberalnym. I to nawet jeśli co tydzień jest w kościele.

Poglądy, i o tym też nie można zapominać, są zazwyczaj czymś, co nie tylko się ma, ale i tym, co się przejawia. Poglądy bezobjawowe nie mają znaczenia w życiu społecznym czy politycznym. To, że ktoś w głębi duszy jest konserwatywnym katolikiem, nie ma znaczenia, jeśli nie przejawia się w jego zaangażowaniu, działaniach czy choćby decyzjach. Identycznie tak samo jest zresztą z każdym innym działaniem. Bezobjawowy weganin, który - żeby się nie narazić - na obiad i kolację spożywa kotleta schabowego, a w wyborach głosuje na partię hodowców drobiu - choć może jest wegańską, milczącą mniejszością - to w praktyce życia społecznego nie ma znaczenia. Warto sobie uświadomić także, że ogromna większość twierdzących, że są bezobjawowymi czy niepraktykującymi katolikami (tak jak weganami czy kimkolwiek innym), w istocie nie wyznaje żadnych poglądów, a skupia się na przetrwaniu i wyznaje religię tumiwisizmu. Mają oni do tego prawo i nie chodzi o to, by ich oceniać, ale by mieć świadomość, że w życiu społecznym znaczenie mają poglądy wypowiadane i wprowadzane w życie. I to nawet jeśli są one poglądami mniejszości.

Historycznie większość Niemców nie poparła Hitlera w wyborach, a partia bolszewicka (wbrew nazwie) była maleńką organizacją, niewiele więc wskazuje na to - by pokazać także przykłady pozytywne - by większość Niemców i Francuzów była wielkimi zwolennikami budowania wspólnej Europy, gdy - krótko po II wojnie światowej - wizjonerscy politycy zaczęli realizować ten projekt. To posiadająca jasne idee mniejszość podejmuje decyzję i niekiedy narzuca swoją wolę innym, którzy nie mają jasnych poglądów, którzy są zajęci walką z problemami własnego życia, albo którym jest wszystko jedno. Istnieją emocje i postawy, z którymi nie da się walczyć, których nawet najbardziej zdeterminowana mniejszość nie jest w stanie przezwyciężyć, ale tym razem owe postawy i normy zdają się być raczej - w polskim wydaniu - delikatnie liberalne, niż na twardo konserwatywne.

Na to wszystko nakłada się jeszcze jedno zjawisko, a mianowicie głęboki kryzys, z jakim będziemy się mierzyć w najbliższych latach. Koronawirus już zmienił bardzo dużo, a związany z nim kryzys gospodarczy, pogłębiany przez migrację i zmiany klimatyczne, zmieni jeszcze więcej. W Polsce w połączeniu z przyspieszoną laicyzacją, silnym konfliktem kulturowym, a także ze wzmacnianą przez media społecznościowa plemiennością może to doprowadzić do prawdziwej rewolucji społecznej. A na pewno doprowadzi do końca - o czym w fascynującym tekście na łamach portalu „Więź” pisał ks. prof. Andrzej Muszala - dotychczasowego modelu duszpasterstwa parafialnego, a także pewnego modelu katolicyzmu, z jakim mieliśmy do czynienia. Dynamika wydarzeń, z jaką mamy do czynienia, rodzi podejrzenia, że nowe status quo, będzie o wiele bardziej laickie, antyklerykalne i mniej religijne, niż to, z czym mieliśmy do czynienia w minionym okresie. Zamiast łudzić się marzeniami o milczącej większości, która to zmieni, lepiej zadać sobie pytanie, jak prowadzić duszpasterstwo w nowych warunkach, jak uchwycić pytania, jakie rzeczywiście zadają sobie ludzie, by towarzyszyć im w drodze życia, a nie odpowiadać na pytania, których oni nie zadają, jak nauczać i formować w świecie, który utracił jednorodność i stał się głęboko pluralistyczny, i wreszcie jak posługiwać się językiem w świecie, w którym wcześniejsze znaczenia słów straciły swoje znaczenie i nabrały zupełnie nowego. To są w tej chwili problemy stojące przed nami. Polityczna koncepcja „milczącej większości” w niczym nie przyda się do odpowiedzi na nie, a może nas nie tylko usypiać, ale i oddzielać od tych, których uznamy za krzykliwą mniejszość, obcą moralnej większości.

Doktor filozofii, pisarz, publicysta RMF FM i felietonista Plusa Minusa i Deonu, autor podkastu "Tak myślę". Prywatnie mąż i ojciec.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Praca zbiorowa

Mamy głos! My również jesteśmy Kościołem i jesteśmy za niego odpowiedzialni!

Coraz więcej osób ma wrażenie pogłębiającego się kryzysu w Kościele. Skandale związane z  ukrywaniem przypadków pedofilii, zadziwiające wypowiedzi części hierarchów i niezrozumiałe polityczne sojusze...

Skomentuj artykuł

Milcząca większość nie istnieje!
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.