Terlikowski: Kościół, polityka i świat bez uniwersalizmu
Kościół nie powinien mieszać się do bieżącej polityki - to niewątpliwie jest prawda, ale to wcale nie oznacza, że powinien czy nawet może milczeć w sprawie aborcji.
Kościół niewątpliwie - z perspektywy społecznej i medialnej - stracił po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Ataki na świątynie, ruch na rzecz apostazji i wzmożona ich liczba, a także przyspieszony odpływ młodych z Kościoła - to wszystko są fakty, a skalę i znaczenie tych zjawisk ocenić będzie można dopiero za kilka, kilkanaście miesięcy. Wiele wskazuje też na to, że osłabnie autorytet Kościoła jako instytucji, co w dalszej perspektywie może się wiązać ze zmianami prawnymi. W niczym nie zmienia to jednak faktu, że Kościół nie tylko mógł, ale nawet powinien zabrać głos w tej sprawie. Koszty społeczne, upadek autorytetu czy ujawnienie zjawiska laicyzacji są smutne, ale można powiedzieć, że są ceną, którą trzeba zapłacić za wierność Ewangelii i prawom człowieka.
Tego rodzaju zaangażowanie nie jest też - wbrew często powtarzanej, także przez część katolickich publicystów czy liderów opinii - „mieszaniem się w politykę” Kościoła, ani tym bardziej narzucaniem innym swoich opinii religijnych. Dlaczego? Odpowiedzi trzeba udzielić na kilku płaszczyznach. Zacznijmy od tej najbardziej podstawowej. Prawo w Polsce, tak jak we wszystkich innych krajach, stanowione jest przez państwo, a nie przez Kościół. I tak też było w tej kwestii. Grupa posłów zadała pytanie Trybunałowi Konstytucyjnymi, czy jeden z zapisów stanowionego prawa dotyczącego aborcji jest zgodny z innym prawem stanowionym, jakim jest konstytucja. Sąd zaś udzielił na pytanie odpowiedzi, zgodnej - jak się zdaje - z własną, wcale nie zaczętą w tym składzie, linią orzeczniczą. Kościół hierarchiczny, choć jego poglądy w sprawie aborcji są oczywiste, ani szczególnie nie naciskał w tej sprawie, ani na gromił nieustannie sędziów, a w kilku sytuacjach (na przykład, gdy wcześniej w sejmie odrzucano projekt całkowicie zakazujący aborcji, nawet - niezupełnie wprost ustami rzecznika prasowego KEP - wsparł odrzucających) wskazywał na konieczność zachowania umiaru w tej kwestii. Biskupi też jakoś nie grzmieli w kazaniach na ten temat, poza nielicznymi wyjątkami. Ale nawet, gdyby tak było, to trudno mówić o tym, by to oni byli sprawcami zmiany dokonanej przez TK.
U podstaw zarzutu leży więc nie tyle sam fakt zaangażowania Kościoła hierarchicznego w proces ustanawiania prawa czy kontrolowania jego zgodności z ustawą zasadniczą, ile sam fakt, że w stanowieniu owego prawa uczestniczą ludzie, dla których ich katolickie poglądy są istotnym elementem tożsamości i myślenia. To ich postawa, ich zaangażowanie jest piętnowane jako „zaangażowanie Kościoła w politykę”. Tyle że akurat ten zarzut jest absurdalny, bo po pierwsze - katolicy nie tylko mogą, ale nawet powinni angażować się w życie polityczne, a po drugie - państwo - także liberalne - nie powinno określać, jakie poglądy czy postawy mogą, a jakich nie mogą realizować w życiu publicznym jego obywatele. Istnieją oczywiście wyjątki od tej reguły, choćby poglądy dyskryminujące jakąś grupę społeczną, wzywające do jej eksterminacji czy propagujące światopoglądy zbrodnicze (nazizm czy komunizm), ale nie wydaje się, by w jakikolwiek sposób państwo mogło za takie poglądy uznać bycie członkiem Kościoła katolickiego czy wyznawanie jego poglądów.
Odpowiedzią na ten wywód będzie bez wątpienia stwierdzenie, że - choć oczywiście jako wierzący mamy prawo do głoszenia swoich poglądów i ich realizacji w przestrzeni politycznej - to powinniśmy się samoograniczyć dla dobra społeczeństwa i nie narzucać własnych poglądów religijnych całemu społeczeństwu, które przecież reprezentuje różne światopoglądy. Tu sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, bowiem, choć niewątpliwie dla istnienia społeczeństwa i państwa, konieczne jest samoograniczenie światopoglądowe wszystkich jego członków, a także rezygnacja z realizacji części celów związanych z poglądami religijnymi, to nie sposób nie przypomnieć, że z perspektywy katolickiej spór o aborcję - choć ma także wymiar religijny - nie jest sporem o poglądy religijne, a o coś o wiele bardziej podstawowego.
Koszty społeczne, upadek autorytetu [Kościoła] czy ujawnienie zjawiska laicyzacji są smutne, ale można powiedzieć, że są ceną, którą trzeba zapłacić za wierność Ewangelii i prawom człowieka.
Ujmując rzecz inaczej, gdy rozmawiamy o aborcji, nie rozmawiamy o kwestii wiary, o niepoznawalnej przestrzeni Sacrum czy o Tajemnicy, ale o wnioskach, jakie powinniśmy wyciągać z poznawalnej rzeczywistości i z tego, jak stanowić prawo, by możliwie najlepiej chroniło ono istoty ludzkie. Bezspornym pozostaje fakt, że zarówno zarodek, embrion, jak i płód ludzki należy do gatunku homo sapiens, a także to, że jego rozwój jest procesem, w którym - także po narodzinach - osobnik gatunku ludzkiego osiąga kolejne stadia rozwoju (także te związane z pojawieniem się świadomości w coraz bardziej skomplikowanych jej formach). Sporne pozostaje jedynie to, w którym momencie istota należąca do gatunku ludzkiego ma otrzymać jedno z fundamentalnych praw człowieka, jakim jest prawo do życia, a także jak stopień rozwoju istoty ludzkiej może i wpływa na ważenie jego interesów i interesów innej istoty ludzkiej, jaką jest jego matka. Zostawiając na razie na boku ten drugi problem, zajmujmy się tym pierwszym.
Stanowisko katolickie jest w tej sprawie dość oczywiste - prawo powinno przyznawać istocie ludzkiej prawo do życia (traktować ją jak osobę) od momentu, gdy dobiegnie końca proces poczęcia (a to oznacza nawet przez implantacją). To jasne stanowisko jest oczywiste prawnie od czasów Didache (bo Kościół zawsze surowo karał za grzech aborcji), nawet jeśli dość długo toczono spór o moment animacji (czyli kiedy dusza wstępuje w ciało). Ten ostatni spór, choć nie ma oficjalnej deklaracji dogmatycznej, został rozstrzygnięty przez odkrycia nauk szczegółowych, które pokazują, że dynamizm życia (a tym jest w istocie dusza, której wbrew Kartezjuszowi nie da się tak po prostu oddzielić od ciała) jest właściwy zarodkowi od momentu, gdy zakończy się proces poczęcia.
Bezspornym pozostaje fakt, że zarówno zarodek, embrion, jak i płód ludzki należy do gatunku homo sapiens, a także to, że jego rozwój jest procesem, w którym - także po narodzinach - osobnik gatunku ludzkiego osiąga kolejne stadia rozwoju.
Takie podejście niewątpliwie zawiera w sobie mocne elementy światopoglądowe, na które nie muszą się zgadzać ci, którzy uznają, że momentem stania się osobą, uzyskania prawa do życia, jest pojawienie się układu nerwowego, narodziny czy też świadomość. Tyle że do zajęcia stanowiska, które broni życia, wcale nie są nam potrzebne twarde przekonania światopoglądowe, a wystarczy zwyczajna ostrożność. Jeśli nie mamy pewności, kiedy zaczyna się życie ludzkie, kiedy człowiek otrzymuje prawo do życia, to z czystej ostrożności powinniśmy przyjąć, że prawo to przysługuje każdej istocie ludzkiej, nie na podstawie jakichś cech, których uznanie ma zawsze charakter arbitralny, ale na podstawie samej przynależności do gatunku ludzkiego. Takie podejście nie rozstrzyga, jak jest naprawdę, a jedynie chroni potencjalną lub realną osobę przed odebraniem jej prawa absolutnie podstawowego, jakim jest prawo do życia.
To jednak wcale nie kończy debaty, bo natychmiast pojawia się sugestia, by sprawę tę - skoro jest nierozstrzygalna z perspektywy filozoficznej czy zależna od opcji światopoglądowej - pozostawić do rozstrzygnięcia jednostkom, a nie wprowadzać nowego prawa. „Jeśli ktoś nie chce, niech nie dokonuje aborcji” - powtarza się. Tyle że w tak kluczowej kwestii, jaką jest prawo do życia (podobnie jak do wolności osobistej czy wolności sumienia), nie sposób zgodzić się na „prywatyzację” decyzji w tej sprawie. Dwa wieki temu w naszej przestrzeni kulturowej toczył się spór, czy niewolnictwo jest złem moralnym, czy też wynika z natury człowieka i ludzkiej społeczności (co - przypomnijmy głosili też tak wybitni filozofowie, jak Arystoteles), a także czy kolor skóry ma znaczenie w przyznawaniu praw ludzkich (w tej kwestii myśliciele Oświeceniowi głosili poglądy aprobujące dość paskudny rasizm). Czy w takiej sytuacji można było pozostawić decyzję o niewolnictwie w rękach jednostek? Czy czymś moralnie dopuszczalnym byłoby oznajmienie: „ci, którzy nie chcą mieć niewolników, niech ich nie mają, a innym niech pozostawią wolność sumienia”? Nie sądzę by ktokolwiek teraz miał co do tego wątpliwości, ale w XIX wieku dokładnie tak argumentowano sprzeciw stanów Południa wobec pomysłu Północy, by znieść niewolnictwo. Podział był realny, obie strony miały swoje argumenty, a jednak decyzję narzucono i zakończyła się ona krwawą, okrutną wojną domową. Obie strony - teraz możemy to powiedzieć - były przekonane o własnych racjach moralnych, w zaangażowaniu obu istotną rolę odgrywała ekonomia i polityka, a nie tylko moralność, ale wydaje się dość oczywistym, że rację w tym sporze miała jedna ze stron. I dobrze się stało, że decyzja została podjęta. W kwestii aborcji jest, jak sądzę, podobnie. Decyzja wywołuje sprzeciw, spór, możemy zadawać pytania, czy mogła być ona lepiej uzasadniona czy przedstawiona, ale nie wydaje się, by można było uznać, że katolicy świeccy nie powinni się w jej podjęcie angażować.
Analogia (zawsze ułomna) z wojną secesyjną pozwala postawić jeszcze jedno pytanie, o ważenie spokoju społecznego i praw nienarodzonych. Część z komentatorów - także jasno deklarujących swoje poparcie dla obrony życia - wskazuje, że w sytuacji głębokiego podziału i pewności wywołania niepokojów społecznych, a także niebezpieczeństwa wychylenia wahadła prawnego w stronę pełnej liberalizacji - należało odstąpić od prób zmiany prawa. I to przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze właśnie bezpieczeństwa pełnej „liberalizacji” prawa, do którego może dojść po jego zaostrzeniu; a po drugie dlatego, że narusza ona istotną wartość, jaką jest spokój społeczny. Ten pierwszy argument zachowuje swoją wagę, ale nie wydaje się, by w Polsce miał znaczenie. Tak się bowiem składa, że nawet aborcja z przyczyn społecznych (nie mówiąc o aborcji na żądanie) została uznana za niezgodną z konstytucją przez TK w 1997 roku. Aby zmienić prawo i rzeczywiście w pełni „zliberalizować” ustawę aborcyjną, trzeba więc zmienić konstytucję, a zdobycie dwóch trzecich głosów jest na razie barierą nie do przeskoczenia przez żadną ze stron. Polskie społeczeństwo jest - jak na razie - trwale podzielone światopoglądowo w tej sprawie. Nie ma oczywiście w polityce nic na zawsze, ale jeśli dojdzie do trwałego przesunięcia sceny politycznej w kierunku liberalnym czy lewicowym, to politycy tej opcji i tak zmienią prawo, tak jak zmienili je w roku 1996. Istotniejszy wydaje się argument drugi, z pokoju społecznego, i pytanie, co jest ważniejsze: spokój czy życie? Odpowiedź w teorii jest dość oczywista: życie, ale w praktyce życia społecznego jest ona nieco bardziej skomplikowana. Niezależnie jednak od tego, jak odpowiemy na to konkretne pytanie, nie ulega wątpliwości, że katolicy (a także inni obrońcy życia) zachowują wolność co do konkretnej oceny, co jest wartością wyższą, i jaki czas jest najlepszy na zmianę. Spokój społeczny, choć jest wartością istotną, nie pozostaje wartością fundamentalną.
Jeśli nie mamy pewności, kiedy zaczyna się życie ludzkie, kiedy człowiek otrzymuje prawo do życia, to z czystej ostrożności powinniśmy przyjąć, że prawo to przysługuje każdej istocie ludzkiej, nie na podstawie jakichś cech, których uznanie ma zawsze charakter arbitralny, ale na podstawie samej przynależności do gatunku ludzkiego
Wszystkie moje rozważania opierają się, rzecz jasna, na podstawowym założeniu, że katolicyzm pozostaje nie tylko kwestią relacji jednostki do Boga, nie tylko kwestią życia wewnętrznego, ale ma także wymiar społeczny i polityczny, a zatem jest (także) światopoglądem, który może określać i określa decyzje polityczne czy społeczne. Jest to przy tym światopogląd uniwersalistyczny, całościowy, określający nie tylko życie wewnętrzne, ale i zewnętrzne. A skoro tak jest, to może on wchodzić w konflikt czy rywalizację (albo współistnienie) z dominującym światopoglądem czy politycznym status quo. Niekiedy ludzie Kościoła - i to nawet wbrew najgłębszym intuicjom Ewangelii - uczestniczyli w budowaniu i wspieraniu systemów antyewangelicznych, tak było i z akceptacją niewolnictwa i z systemem kolonialnym, czy z ograniczaniem prawa do suwerenności narodowej w XIX wieku, a kierowali się przy tym albo powszechnym, społecznym przekonaniem, albo właśnie opinią, że to właśnie spokój społeczny jest istotniejszy niż rewolucyjne pomysły garstki radykałów. Nigdy na dłuższą metę nie przynosiło to spodziewanych efektów.
Teraz żyjemy w świecie dominacji liberalnego status quo. Z wielu powodów jest ono wygodne, pozwala zbudować w miarę bezpieczny i stabilny świat (oczywiście tylko w niektórych miejscach) i choć liberalna demokracja przeżywa kryzys, to nie widać na razie rozsądnego systemu, który mógłby go zastąpić. Z tej perspektywy nie widać powodu, by chrześcijan czy katolik miał zwalczać liberalną demokrację, a można powiedzieć, że istnieją nawet mocne powody moralne, by wspierać jej funkcjonowanie. Tyle że to nie może oznaczać uznania liberalnej demokracji za system uniwersalny, który obowiązuje nas w sumieniu, czy ujmując rzecz inaczej za system światopoglądowy. Istnieją bowiem kwestie, w których poważnie traktowany katolicyzm będzie nieuchronnie wchodził w konflikt, spór, napięcie z całościowo i uniwersalistyczne rozumiejącym się liberalizmem czy liberalną demokracją. W takiej sytuacji katolik ma prawo i obowiązek wybierać zgodnie z regułami wiary, choć - co też nie jest bez znaczenia - nie powinno to oznaczać dążenia do rozbicia liberalnego status quo.
Wiele wskazuje zresztą na to, że zarówno liberalni demokraci, jak i katolicy (a także coraz mocniejsze w Europie inne mniejszości wyznaniowe) będą musieli zacząć budować stabilne społeczeństwa pozbawione wspólnoty wartości, realnie pluralistyczne, głęboko podzielone. Jak dotąd nie istnieje system, który mógłby być modelem dla takiego społeczeństwa, zawsze bowiem istnieje jakiś dominujący system mentalny. Teraz będziemy musieli się nauczyć budować społeczeństwa realnie pluralistyczne. W świecie wojen plemiennych, podsycanych przez media społecznościowe, a także postprawdy, nie będzie to proste. Z pewnością drogą do budowania takiej przestrzeni nie jest rezygnacja z tego, co dla pewnych poglądów fundamentalne. Istotnym elementem liberalnej demokracji jest świadomość znaczenia wolności sumienia, a ta przejawia się nie tylko w poglądach prywatnych, ale także w ich realizacji w przestrzeni publicznej.
PS. W tym tekście zupełnie świadomie pominąłem wątek ważenia interesów nienarodzonego dziecka i kobiety - jego matki. To jest spór na nieco inny temat i mam nadzieję będzie mi go dane podjąć.
Tomasz P. Terlikowski
Skomentuj artykuł