Przeczytaj, jeśli masz teraz kryzys wiary
Cześć, to ja, Marta. Wiesz, w tej rubryce piszę na ogół felietony. Ale tym razem chcę napisać do ciebie inaczej. Inaczej, bo czuję, że masz kryzys. Że Kościół w jakimś momencie zaczął cię uwierać, denerwować, gnieść. Wkurzać. I twoje życie też zaczęło cię uwierać i wkurzać.
Nie wiem, kim jesteś tam po drugiej stronie, co się stało z tobą i twoją wiarą, że ten kryzys przyszedł. Ale czuję, że może się właśnie boleśnie odbijasz od tych wszystkich pięknych haseł, że Kościół to jest nasza wspólnota i już wiesz, że na ich odwrocie jest twarda rzeczywistość, która mówi: nie masz wpływu. Nie będziesz go mieć i musisz to znieść.
Może nieustannie coś Ci podpowiada: odejdź, odpuść, zostaw, tu już nic dobrego się nie wydarzy. To się skończyło. Po co jeszcze się wysilasz?
Więc może jesteś zmęczoną bieganiem za rodzinnymi sprawami mamą. Może singlem przed czterdziestką, który szuka w Kościele wspólnoty dla siebie i nie znajduje. Może ojcem małych dzieci, który zagubił gdzieś ścieżkę do swojego serca i ma z Bogiem ciche dni. Może ojcem dużych dzieci, które z Kościoła odeszły i nie wie, co zrobił nie tak. Może biskupem, któremu ciągle się wydaje, że trzeba tsunami, żeby coś zmienić i jak tu działać, gdy się ma do dyspozycji tylko ogrodowy prysznic i to z kiepskim ciśnieniem. Może siostrą zakonną, która tłamsi i dusi swoje talenty w imię tego pod niebiosa wychwalanego „pokornego bycia na drugim planie” i czuje, że już nie może dłużej. Może proboszczem, którego warunki do realizowania powołania zaczynają przerastać i boi się, że w końcu wszystkich zawiedzie i odejdzie. A może kimś jeszcze, o kim wcale teraz nie pomyślałam.
Jesteś ciągle w Kościele, ale czujesz, że w twoim życiu coś się zagubiło i nie wiadomo, gdzie tego szukać, a życie bez tego jest po prostu smutne i dopada cię przygnębienie. I wydaje ci się, że ma to związek z tymi wszystkimi wielkimi, strasznymi skandalami na skalę Polski i małymi, dobijającymi drobiazgami na skalę twojej parafii. Niby jeszcze pamiętasz, że Bóg może wszystko, ale jakoś tego nie widzisz w swoim życiu i trudno ci dalej wierzyć w to, że Jezus może cię pokrzepić, tak jakby obiecał to wszystkim innym, ale tobie nie.
Może jesteś o jedno rozczarowanie za daleko. O jedno przykre zdanie za dużo z ust kogoś, kto należy do Kościoła i nie powinien go powiedzieć, a jednak powiedział. O jedną prośbę, która pozostała niewysłuchana. Za daleko o jedną nieudaną próbę, by się wydostać ze swojej rozpaczliwej sytuacji. O jedno niewysłuchanie i niezrozumienie za dużo wtedy, kiedy wysłuchanie i zrozumienie decydowało o przeżyciu albo dobiciu twojej wiary.
Więc tak, masz kryzys.
Gdzieś w środku kiełkuje ci przekonanie, że to może być początek końca.
Nie wiesz, co z tym zrobić, więc nie robisz nic. Czujesz bezsilność, może złość, żal. Gniew. Rozczarowanie.
A kryzys rośnie.
A przecież kryzys nie oznacza, że nadchodzi koniec wszystkiego. On mówi, że wydarzy się zmiana. Że będzie inaczej. Kryzys pozwala ci się odnieść do tego, jak jest i zapytać, jak chcesz, żeby było. Co ci ciąży, co cię cieszy. Co chcesz dalej zabrać ze sobą, co chcesz zostawić. Co robisz źle i nie wychodzi. Co robisz dobrze, ale to odpuszczasz. Kryzys pozwala dotknąć sedna, dowiedzieć się, po co tu jesteś i dlaczego.
To dobrze, że jest kryzys.
On oczyszcza, jeśli potraktujesz go jak narzędzie, nie jak źródło ciężaru i lęku, które trzeba zepchnąć na margines, zagryźć zęby i robić swoje.
Dziś jest dość wyjątkowy dzień: wigilia zesłania Ducha Świętego. Wszyscy myślą o Wieczerniku, o szumie z nieba i językach ognia, a ja myślę o takim drobnym wydarzeniu z dziejów Apostolskich, kiedy święty Paweł wpadł do Efezu, znalazł tam „jakichś uczniów” – tak dokładnie mówi Biblia: jakichś! Nie byli nawet ochrzczeni. Była ich garstka. Paweł ich nie znał. Zapytał ich, czy przyjęli już Ducha Świętego, a oni bardzo się zdziwili, bo nigdy nie słyszeli o żadnym Duchu Świętym. Więc zapytał, czy przyjęli już chrzest i szybko się okazało, że przyjęli, ale nie ten właściwy. Szybko to nadrobili, po czym Paweł włożył na nich ręce i Duch Święty, niczym się nie przejmując, zstąpił na nich i dał od razu na to dowody.
Jaki ci uczniowie mogli zaliczyć kryzys!
Przybył do nich jeden z największych i nagle się okazuje, że wierzą, ale brakuje im podstaw, i to jakich - chrztu! Nikt do tej pory im ich nie dał. Nawet nie wiedzą, że jest Duch Święty. Co za chrześcijanie! Łatwo ich ocenić. Ale Duch Święty ich nie ocenia, tylko przychodzi natychmiast. Natychmiast! I udowadnia, że są tu, gdzie powinni być. Daje sens.
Dlaczego?
Bo chcieli.
Tak, to jest takie proste.
Naprawdę wystarczy chcieć.
Nie musisz nikogo ważnego znać. Nie musisz zdać egzaminu z wiedzy o Duchu Świętym. Nie musisz wiedzieć, że On jest. Nie musisz mieć się świetnie. Możesz wiedzieć mało, być w kryzysie, nie pamiętać, co wynika z twojego chrztu, czuć się garstką bez znaczenia gdzieś na uboczu.
Jeśli chcesz – On przyjdzie i pokaże ci sens. Włączy cię.
Może myślisz sobie teraz: to niemożliwe, nie słyszałem głosu Boga od lat. W ogóle nigdy nie słyszałem, nie słyszałam, żeby Bóg coś mówił do mnie. Dlaczego nagle miałby zacząć?
Nie odpowiem Ci na to pytanie, bo ja nie wiem.
Za to wiem, że On wie. I zacznie. Tak, jak w tych wszystkich historiach, gdy człowiek w środku kryzysu i u kresu sił krzyczy do Boga, co do którego nawet nie jest pewny, czy On jeszcze jest – i dostaje odpowiedź. Taką przez duże O. Taką, która pokazuje, po co był ten cały cholerny kryzys.
Wiem, że tam jesteś, po drugiej stronie.
Dostrzegam cię, jak mówili Na’Vi w Awatarze, rozumiem, co czuje twoje serce.
I powiem ci, co ja robię, gdy jestem w kryzysie.
Wtedy mówię Bogu, co czuję i co myślę, niezależnie od tego, jak głupie by się to wydawało. Mówię do Niego w myślach albo krzyczę na głos, albo piszę do Niego notatkę w moim duchowym notesie. Kiedy czuję, że mówię do pustki i do ściany, mówię dalej. I opowiadam Mu o tym wszystkim, o co mam do Niego żal, o wszystkich rozczarowaniach, o tym, gdzie próbuję i się nie da, o tych sprawach, gdzie tyle energii włożyłam, a gówno wyszło. I ani przez chwilę nie martwię się, że Bóg słyszy, jak używam brzydkich słów. Jestem sobą, tak bardzo sobą, że wszyscy, którzy mnie znają, mogliby się bardzo zdziwić – ale On się nie dziwi, bo dostrzega we mnie każdy drobiazg, włos, który mi teraz wypada, westchnienie, którego nikt inny nie usłyszy, łzę, która wcale nie popłynęła, a ja udaję, że jej nie ma.
Taka rozmowa to nie mój wynalazek.
To metoda, która działa.
Od wieków, u tysięcy ludzi działa.
Pomaga wyjść z kryzysu, otrzepać się, a przynajmniej wyjrzeć z tej nory, w której czujesz, że jesteś, a jeśli nie wyjrzeć – to poczuć, że naprawdę nie jesteś w niej sam. Nie jesteś w niej sama.
Że On tu jest.
I słucha.
I wie o wiele lepiej od ciebie, jak głęboki jest twój kryzys, i jest gotowy zanurzyć się w nim z tobą, zanurkować z głową, jeśli będzie trzeba. Ale nie zrobi tego bez twojego zaproszenia. Bez tej rozmowy. Bez twojej szczerości aż do bólu.
Więc wykorzystaj to, że dziś jest wigilia Zesłania. Czas, w którym ożywiający wiatr wieje przez Kościół. W którym Bóg jest bardzo, bardzo blisko, nawet, jeśli wcale teraz tego nie czujesz i nie wierzysz, że może się ta bliskość przydarzyć także tobie.
Bo może.
Wołaj, krzycz. Z całą szczerością.
On przyjdzie.
Skomentuj artykuł