Kościół wobec singli dawniej i dziś
W tym tekście nie nadużywam terminu "singiel". Posługujemy się nim, ale nie do końca wiemy, czy właściwie. Jednak nie możemy uciekać od poszukiwania odpowiedzi na pytanie o stanowisko Kościoła wobec singli.
W Nowym Testamencie widać ślady oczekiwania pierwszych chrześcijan na rychłe powtórne przyjście Pana. Skoro Chrystus jest już za rogiem i zaraz skończy się ten świat, to po co pracować, zarabiać, budować biznesy? Podzielimy się tym, co mają najbogatsi z nas, i jakoś dociągniemy do dnia ostatniego. Takie mieli plany na przyszłość. Przynajmniej część z nich. Doczesna przyszłość miała być na tyle krótka, że i płodzenie dzieci przestawało mieć sens. Stąd św. Paweł Apostoł zachęcał wówczas do bezżenności, choć zaznaczał, że to jego pomysł, a nie polecenie Pana.
Potem, wraz z ubiegającym czasem, gdy okazywało się, że (jak mówili niektórzy) Pan się opóźnia i zebrane dobra zostały przejedzone, a więc trzeba się było wziąć do pracy, również św. Paweł inaczej zaczął traktować żyjących w małżeństwie, czego ślady mamy w jego późniejszych listach.
Był to jednak również czas prześladowań. Dotykały one jednak nie tylko chrześcijan. Różne kategorie ludzi były mordowane. Wśród nich tacy, którzy twierdzili, że mogą przetrwać dzięki potomstwu. Dla nich życie na wieki oznaczało przetrwanie ich rodu. Ich życie było przekazywane z pokolenia na pokolenie. Natomiast nie wierzyli w zmartwychwstanie indywidualne. Tacy byli też wśród Żydów. Nie wszystkich, bo np. faryzeusze do nich nie należeli.
I gdy chrześcijanie dawali poprzez męczeństwo świadectwo swojej wierze w zmartwychwstanie, pojawiali się tacy, którzy oskarżali ich o to, że to nic nadzwyczajnego, że inni też tak robią. Bo przecież mają dzieci, które przekażą ich życie dalej, na wieki wieków… (To sformułowanie wcale nie oznaczało wieczności). Dlatego w Kościele zaczęło być najbardziej doceniane świadectwo złożone przez dziewice-męczennice. One oddawały życie świadome tego, że nie mają potomstwa. Mogły, że tak powiem, liczyć tylko na zmartwychwstanie indywidualne.
W tym samym czasie przychodzenie z pomocą tym wdowom, które nie miały środków do życia (a już pierwotny komunizm wspólnot chrześcijańskich okazał się dalece niewystarczający), zaczęło przybierać formę ich "konsekrowania", czyli oddzielania tych, które były na utrzymaniu Kościoła i sprawowały w nim szczególne posługi, od tych, które miały rodzinę o nie dbającą lub inne zasoby.
To są tylko przykłady wskazujące na to, jak rodził się wpływ osób bezżennych na wspólnotę Kościoła, na jej mentalność i wzorce stawiane wiernym za przykład. Chodziło o czasy, gdy nikt nie martwił się o to, że zabraknie dzieci i ludzkość wymrze. Tak było przez wieki. Nawet wtedy, gdy chrześcijaństwo stało się religią "panującą", szukano "męczeństwa" w samotności na pustyni lub luźnych wspólnotach ludzi żyjących w celibacie. Ucieczka od świata, co prawda chrześcijańskiego, który jednak w praktyce obniżył standardy, wiązała się bardzo często z odrzuceniem życia rodzinnego. Tego typu tendencje, będące elementem manicheizmu, miały swoje realizacje pozakościelne (schizmatyckie) i wewnątrzkościelne (np. wspólnoty kapłanów żyjących jak mnisi). Bywało, że w tego typu środowiskach nie tylko pożycie płciowe było podejrzane lub traktowane jako zło, ale nawet płodzenie dzieci uważano za przymnażanie materii, która była przeciwstawiana duchowi.
Możemy to oczywiście traktować jako pewne odchylenie od głównego nurtu nauczania Kościoła. Ale wiemy też, że z takim sposobem myślenia ciągle się spotykamy, choć już w starożytności mieliśmy piękne przykłady świętości realizowanej w mieście i w rodzinie (np. środowisko ojców kapadockich). Wielu ludzi uważa, że przez wieki Kościół jednak faworyzował ludzi żyjących w stanie bezżennym. Widać to po kanonizacjach. Jeżeli na ołtarze wyniesiono świeckiego, to najczęściej był to władca (król, królowa) i najlepiej, by jako wdowiec lub wdowa zamknął się w klasztorze lub rozdał swoje dobra ubogim. Podkreślano przy tym, że to ten okres wdowieństwa przyczynił się do jego/jej świętości. Natomiast męczennicy byli kanonizowani nie za swoje życie, lecz za swoją śmierć.
Moim prywatnym zdaniem wiele się zmieniło, gdy wprowadzono system ubezpieczeń społecznych. Przedtem posiadanie dzieci było inwestycją na przyszłość. Upraszczając, im więcej dzieci (a sporo niemowląt umierało), tym większe szanse na to, że starość będzie w miarę dostatnia i że nie zabraknie rąk do pracy w rodzinie. Dlatego można mówić o egoistycznych motywach. Dużo dzieci to błogosławieństwo albo inaczej mówiąc ich obfitość to bogactwo. Stąd płodzenia dzieci nie uważano za jakoś bardzo chrześcijańską cnotę, za coś wymagającego szczególnej zachęty i pochwały. Natomiast obecnie widzimy (przynajmniej w naszym kręgu kulturowym), że wielu ludzi decyduje się na bezdzietność po to, by być bogatymi, by mieć wysoki standard życia. Rodziny wielodzietne są postrzegane albo jako miejsce szczególnego heroizmu, albo jako jakaś nieodpowiedzialność.
Co na to Kościół?
Po pierwsze. Kościół raczej stara się wzmacniać postawy wielkoduszne, takie, gdzie motywacją nie jest większa konsumpcja, lecz dzielenie się życiem, tym, co mam i czym jestem. Stąd chyba nie może obecnie popierać mody na uciekanie - ze względów hedonistycznych - od małżeństwa i płodzenia oraz wychowywania dzieci.
Po drugie. Demografia. Jeżeli chrześcijanie (zwłaszcza w Europie) będą mieć coraz mniej dzieci, to wyginą. Odpowiedzialność za wspólnotę Kościoła, za jej przyszłość, każe przeciwstawiać się wszelkim modom wzmacniającym bezpłodność chrześcijan (lub niewystarczającą płodność).
Po trzecie. Szacunek dla tego, co było lub jest pogardzane. Na przykład ostatnio Watykan opublikował dokument regulujący życie tzw. dziewic konsekrowanych, zezwalając na tę formę życia tylko tym kobietom, które szanują małżeństwo i macierzyństwo oraz potrafią w pogodny sposób żyć wśród rodzin. Czyli następuje pewne przesunięcie akcentów. Życie w celibacie nie jest już zalecane jako ucieczka od świata lub od pogardzanej niższej formy życia (jaką była rodzina). Kapłani, zakonnice, bracia zakonni, dziewice konsekrowane itp. mają służyć rodzinom, a nie stronić od nich.
Jednak rodzi się tu problem wiarygodności. Jak celibatariusz, czyli ktoś, kto nie założył rodziny, może ją pouczać w wiarygodny sposób? Biorąc pod uwagę tę wątpliwość, szuka się np. do pracy w poradniach rodzinnych odpowiednie małżeństwa, a nie singli.
W tym tekście nie nadużywałem terminu "singiel". Nie tylko dlatego, że ciągle w naszej mowie nie znalazł on właściwego sobie miejsca. Używamy go, ale nie do końca wiemy, czy właściwie. Jednak nie możemy uciekać od poszukiwania odpowiedzi na pytanie o stanowisko Kościoła wobec singli.
Dość oczywiste wydaje się to, że jest ono negatywne wobec postawy zakładającej co prawda życie samemu, ale zezwalającej na różne ulotne związki czy na przygodny seks. Natomiast bardziej skomplikowane jest przypatrywanie się intencjom tych, którzy mówią o sobie: singiel czy singielka. Możemy oczywiście pouczać ich, że muszą odkryć, po co są singlami: czy dla wygodnego życia, czy dla jakiejś formy oddania życia, posługiwania, poświęcenia… Że nikt nie żyje tylko dla siebie (jeśli jego życie ma mieć sens), ani pustelnik, ani singiel.
A co z tymi, którzy nie wybrali dobrowolnie takiej formy życia? Po prostu tak się złożyło, czy nie złożyło. Tu chyba Kościół powinien pomagać tak, jak to robił przez wieki, tzn. przez konsekrację. Stworzono moment wyrażenia publicznie swojej decyzji: śluby zakonne, święcenia kapłańskie, konsekracja dziewic itp. Bywa, że ludzie podejmują takie decyzje, stojąc wobec wielu możliwości. Bywa, że nie. Różne są motywacje i najczęściej wymagają oczyszczenia i stopniowego dojrzewania. Ale w końcu jest czas na dokonanie wyboru. Problemem współczesnych singli jest chyba to, że nie ma takiego czasu, nie jest im zaproponowany moment, kiedy mogą się publicznie zdecydować na taką, a nie inną formę życia. Stojąc w rozkroku, trudniej się zaangażować. Kościół mógłby tu pomóc, powiększając gamę propozycji dla singli chcących się zaangażować i poszukujących formacji, jakichś form przygotowania. Bo teraz single rzadziej znajdują miejsce w dużych rodzinach, a częściej marnują się w "samotnych" mieszkaniach.
Pytamy o postępowanie wspólnoty Kościoła wobec singli. Ale trzeba by też spytać, o wpływ singli na wspólnotę Kościoła, na jej charakterystyczne rysy. To chyba nie jest bez znaczenia, że Kościołem rządzą nieżonaci. Ostatnio pierwszy raz w historii prefektem dykasterii watykańskiej został żonaty mężczyzna. Taka jaskółka… W parafiach udzielają się single. Są tam i rodziny, ale praktyka wskazuje, że na proboszczów największy (a przede wszystkim najdłuższy) wpływ mają singielki różnego rodzaju. To nie pozostaje bez wpływu na sposób przepowiadania, na rzeczywiste priorytety duszpasterskie, też na podejście do sfery seksu.
I na koniec jeszcze jedna sprawa. Kościołowi ostatnio bardzo szkodzą afery pedofilskie. Nie jest to oczywiście problem dotykający tylko kawalerów. Ale jeżeli nawet jest to tylko intuicja, to jednak istnieje zakorzenione przekonanie, że pedofilii sprzyja zaburzona relacja z dziećmi, zwłaszcza gdy tych dzieci się nie ma. Kościół bardzo się wycierpiał (i stracił) przez to, co wyrabiali świeccy i duchowni opiekunowie (single) w szkolnych internatach. Czy to znaczy, że się sparzył na tej formie pracy? Chyba tak. Zapłacił ogromne odszkodowania za zatrudnianie w swoich instytucjach wychowawczych takich ludzi. Wie, że musi uważać na to, komu powierza troskę o "owieczki".
Uczą się tego również świeckie instytucje. To chyba nie pozostanie bez wpływu na to, jakiej roli w Kościele i w społeczeństwie będą szukać single. By nie żyć tylko dla siebie…
Jacek Siepsiak SJ - dyrektor naczelny Wydawnictwa WAM i redaktor naczelny kwartalnika "Życie Duchowe".
Skomentuj artykuł