Chodzi o to, żebyśmy zobaczyli w każdym takiego samego człowieka [WYWIAD]
Z Judytą Sową, koordynatorką misji Ruchu Światło-Życie w Kenii i Tanzanii, która pojechała na Podlasie włączyć się w działania Caritas, o sytuacji na granicy rozmawia Marta Łysek.
Dołączyłaś na tydzień do ekipy Caritas w Namiocie Nadziei w Podlipkach. Musiałaś przejechać całą Polskę, wziąć wolne… Dlaczego?
Zależało mi na ewangelizacji, na budowaniu dobrego imienia Kościoła, a równocześnie chciałam też Kościołem wstrząsnąć.
Siedziałam w ciepłym mieszkaniu w Krakowie, patrzyłam na to wszystko, co się działo na granicy, i w pewnym momencie już nie mogłam wytrzymać. Stwierdziłam, że dużo nie zmienię, ale mogę chociaż na chwilę pojechać być bliżej, pomóc, zobaczyć, gdzie leży prawda, nie być obojętną. Znajomi mi napisali, że jakiś bardzo dobry człowiek, brat Cordian jest na granicy, żebym napisała do niego i pojechała. Nie wiedziałam, co robić, jak działać, ale stwierdziłam, że to bezradność jest najgorsza. Zawsze można zrobić coś.
I pojechałaś.
Tak. Wraz z Izą, którą poznałam w samochodzie. Pomagałyśmy w bazie Caritasu. Dbałyśmy o zwyczajne rzeczy: było miło, o drobne porządki, sortowałyśmy ubrania w OSP Michałowo. A ja wzięłam sobie za najważniejszy cel połączyć z Caritasem różne organizacje, do których dawał mi kontakty znajomy z Krakowa. Żeby Caritas wraz z obecnymi tam fundacjami, grupami mogła siąść przy stole i znaleźć wspólną strategię działania.
A poza tym robiłaś paczki…
Kiedy przyjechałam, brat znalazł na jednej z kapliczek reklamówkę z jedzeniem i narysowanym zielonym krzyżem. I powiedział, że to musiał ktoś ze społeczności lokalnej zawiesić, jakiś parafianin. I to jest taki drobny, prosty gest – ktoś wywiesza jedzenie, żeby ktoś inny, kto przechodzi, mógł je znaleźć. Dlatego ojciec pomyślał, żeby robić paczki. Założyliśmy, że na paczkę potrzeba 40 zł i zaczęliśmy zbierać pieniądze i takie paczki robić.
Nie wiedzieliśmy na początku, co z nimi robić, czy wieszać na płotach, czy nosić do lasu, ale odpowiedź znaleźli wolontariusze, którzy działają lokalnie w strzeżonej strefie, powiedzieli, żeby im dać te paczki, bo oni je wszystkie rozniosą do osób potrzebujących, bo wiedzą, gdzie są. Zrobiłam tych paczek, przy wsparciu finansowym znajomych z Facebooka, siedemdziesiąt pięć. Produkty na dalszą pomoc zakupił Caritas i te rzeczy znajdują się w Namiotach Nadziei.
Jedną taką paczkę zawiozłam na grób młodego Syryjczyka pochowanego w Bohonikach, w lesie. Młodemu chłopakowi, który z lasu nigdy nie wyszedł, Grupa Granica zapaliła na grobie czołówkę. A ja zostawiłam jedzenie. Wiem, że to nic nie zmieni. Ale nic innego zrobić dla niego nie mogę.
Przy robieniu paczek ktoś ci pomagał?
Tak, pomagała mi diakonia misyjna Ruchu Światło-Życie, ta grupka, która jeździ co roku pomagać do Afryki. Przyjechało kilka osób z Warszawy i Białegostoku. Robiliśmy wspólnie paczki. Sortowaliśmy też ubrania, staraliśmy się budować wspólnotę i - co było dla nas najważniejsze -pomodliliśmy się wspólnie. W sobotę o 15:00 była msza, której przewodniczył brat Cordian [ojciec zakonny po święceniach kapłańskich – przyp. red.] , potem wspólny posiłek, a na koniec adoracja. Poza diakonią przyjechało też małżeństwo z Domowego Kościoła z dwójką maleńkich dzieci.
Czy to jest coś wielkiego? Na pewno nie, ale to też się bardzo liczy. Modlitwa, działanie, brak obojętności. Sama rozmowa z ludźmi, posłuchanie kogoś, komu już jest tak strasznie ciężko…
Masz na myśli migrantów?
Tak. Jest taki ośrodek, do którego przychodzą uchodźcy, którzy na razie są uratowani, najprawdopodobniej nie będą już przerzucani granicę. Trafiłam do tego miejsca przypadkiem - ale uważam, że to jest taki boży przypadek i że Jezus mnie tam poprowadził. Zgubiłam się w Białymstoku i wjechałam na jakiś parking. Zobaczyłam słowo „Caritas” na budynku, a potem nazwę ich fundacji i zorientowałam się, że gdzieś już to słyszałam, że to jest ośrodek otwarty dla uchodźców [ośrodek otwarty to taki, który podlega Urzędowi ds. Cudzoziemców, a przebywający mogą wychodzić na zewnątrz – przyp. red.] Zapytałam, czy mogę wejść. Dziewczyna, która tam pracuje, powiedziała, że mało kogo teraz wpuszczają, bo przychodzą głównie media, a ludzie są bardzo zmęczeni fizycznie i psychicznie, ale jak chcę się pobawić z dziećmi, to mogę wejść. I wpuściła mnie.
I poszłaś pobawić się z dziećmi…
Tak. Bawiłam się z dziećmi. One w tym wszystkim były takie zwyczajne, radosne. Biegały, przytulały się do mnie. Ściskały i nie chciały wypuścić z rąk. Szczególnie ujęły mnie za serce Zahra i jej dwie siostrzyczki. Starsza Benin i młodsza, którą nazywali Bejbi.
Z tego miejsca jeden obraz zapadł mi głęboko w pamięć. Chłopiec, o imieniu Salam, z zespołem Downa. Był tak pogodny, że swoim uśmiechem łączył wszystkich we wspólnotę. Godzinami siedział na zewnątrz ośrodka, łapał i całował przylatujące gołębie, a potem puszczał je wolno. To było jakieś takie… magiczne.
Byłam tam trzy razy i prócz zabawy z dziećmi szłam do kobiet, młodych chłopaków, wchodziłam do pokoi i rozmawiałam z obecnymi tam ludźmi. Mówili, że nie chcą rozmawiać, ale w pewnym momencie zaczynali opowiadać swoje historie. Rzucali mi się na szyję, przytulali się do mnie, płakali. Co do tych młodych chłopaków – jest taki przekaz: idą przez granicę młodzi faceci, nie wolno im pomagać! Ale gdy się ich posłucha, tych młodych facetów, jakie mają marzenia, dlaczego uciekają, jak bardzo im jest ciężko – wtedy „migrant” zaczyna mieć twarz i historię. I nagle przestajesz myśleć o „masie na granicy”.
W tym ośrodku są też rodziny.
Najwięcej rozmawiałam z rodziną z Afganistanu. Po pierwsze dlatego, że bardzo się zaprzyjaźniłam z tą Afganką, mamą i żoną, a po drugie, bo było łatwo: jej mąż mówił świetnie po angielsku. Mają pięcioletniego synka, Nassira, a Ataya jest w piątym miesiącu ciąży. I powiedziała do mnie: my tylko piętnaście dni byliśmy w lesie. Tylko piętnaście dni. A zaczęliśmy z Afganistanu uciekać końcem lata, jak weszli Talibowie. Popatrzyłam jej w oczy…
Ich spojrzenie jest wyjątkowe: jest w nim trochę ciepła i radości, bo się już trochę uratowali, ale jest też taki głęboki smutek. Jej mąż - rezolutny, prawnik. Jak zapytałam, czy chce mi opowiedzieć swoją historię, powiedział, że nie. Że to za bardzo boli. Że chce wierzyć, że to nigdy się nie wydarzyło, nie miało miejsca. Są Hazarami [to jedna z mniejszości narodowych w Afganistanie-przyp. red.]. Talibowie bardzo ich prześladują, w każdym momencie może zginąć on i jego rodzina. Mówił, że nie chciał uciekać, bo mimo wszystko to jego dom. I tęskni. I wie, że już nigdy tak naprawdę nie będzie w domu. On pracował jako prawnik, żona jako pielęgniarka. Zostali oszukani, nie wiedzieli, co ich czeka - a potem wylądowali w lesie. Mówił, że wychowała go wojna, ale nic nie boli tak, jak ten las. Paniczny strach, sytuacja bez wyjścia. I że od dni spędzonych w lesie wszystko się zmieniło.
Jako rodzina przeżyli 9 push-backów. Dziewięciokrotnie Białorusini wpychali ich do Polski, a polska straż graniczna przez furtkę w ogrodzeniu wpychała z powrotem do lasu. Potem jeden z polskich żołnierzy popchnął Atayę, dlatego wylądowała w szpitalu w Hajnówce. A jego z 5-letnim Nassirem wrzucili na nowo do lasu. Byli przerzucani przez granicę kolejne trzy razy. Dopiero czwarty strażnik zaczął go słuchać. Znał prawo. I dał się przekonać, że rodzina powinna być połączona. Zadzwonił do fundacji i połączyli tę rodzinę.
To bardzo trudne historie.
Inna pani, którą białoruscy strażnicy rzucili na drut kolczasty, straciła przytomność z bólu. Gdy się ocuciła, zobaczyła, że nie ma przy niej synka, bo został na Białorusi. Polacy wszczęli postępowanie, dodzwonili się do białoruskich władz, synek się znalazł i Polska wybłagała na Białorusi, żeby to dziecko zawieźć do Mińska. Ale to są pojedyncze przypadki ludzi jakoś uratowanych. I ona leży w Polsce, w miarę bezpieczna, a synek jest w innym kraju…
Dużo czasu spędziłaś w ośrodku.
Codziennie jakaś rodzina zapraszała mnie na pyszne jedzenie. Raz, gdy siedziałam z afgańską rodziną na kolacji, w pobliżu stanęła starsza kobieta. Syryjka. Zaczęła mi coś pokazywać na migi. A potem rzuciła mi się w objęcia. Płakała i wtulała się we mnie, jakby to miało moc zmienienia świata dookoła niej. Inna pani mi potem przetłumaczyła, że była w lesie miesiąc, brodziła w bagnach, Białorusini wrzucali ich do Bugu, choć tłumaczyli, że nie umieją pływać, po miesiącu polska służba graniczna wysłała ją do szpitala, a jej męża i syna wrzucili do lasu. I są w nim dalej. Ale nie ma z nimi kontaktu, więc nawet nie wiadomo, czy są żywi, czy martwi. Nawet syryjska wojna nie skrzywdziła tej kobiety i rodziny tak bardzo, jak polsko-białoruski las.
Polityka i zwykłe człowieczeństwo są ze sobą w potężnym konflikcie.
Nie możemy się zatrzymać na myśleniu, że tylko o politykę tu chodzi. Brońmy granic, róbmy wszystko, co trzeba - ale nie pozwólmy umierać z głodu drugiemu człowiekowi, gdy jest tuż obok nas. Nie mówmy, że to jest masa, że sami sobie zasłużyli: bo to często są Kurdowie z Iraku, Jezydzi, Syryjczycy, Irakijczycy, Afgańczycy – ludzie, którzy bardzo chcieliby żyć inaczej, w pokoju, którzy wszędzie cierpią. A nawet jeśli szliby tylko dla pieniędzy, byliby bogaci, czy to jest argument za tym, żeby im nie pomagać? Czy z tego powodu mamy prawo nie dać im jeść, pić, schronienia? Zostawić w lesie?
To jest przerażające, że nasze państwo nie broni tych ludzi. Osoby pomagające muszą robić wszystko, żeby straż graniczna nie dowiedziała się, gdzie są. Można im zanieść ubranie, jedzenie i trzeba zostawić w lesie z nadzieją, że polscy strażnicy ich nie znajdą i że się wyrwą z tej sytuacji. Człowiek człowieka musi zostawiać w lesie. To pierwszy raz, kiedy widzę, że nasze państwo nie respektuje prawa, prawa człowieka do godności, do życia. Nie zabijamy - ale pozwalamy ginąć ludziom.
Co konkretnego można zrobić? Nie każdy ma w sobie tyle odwagi, żeby iść do lasu i szukać w nim ludzi…
Najważniejsze to nie być obojętnym - bo ta obojętność boli najbardziej. Gdzieś tam umiera drugi człowiek, a my siedzimy cicho. Brat Cordian kiedyś opowiadał, że znaleziono w lesie dziewczynkę, dwanaście lat. Miała 25 stopni Celsjusza. Mówił, że gdyby to była polska dziewczynka, to zatrzęsłoby to całym krajem, oburzenie by się wylewało z każdego człowieka. Czy ta dziewczynka, tylko dlatego, że nie jest Polką, nie zasługuje na takie oburzenie?
Dlatego mówmy o tym, co się dzieje, udostępniajmy apele o pomoc humanitarną, poczytajmy, posłuchajmy wywiadów, historii. Nie odcinajmy się od tej całej sytuacji. To chyba najważniejsze. Bądźmy na bieżąco.
Może pojedźmy się pomodlić na grób jednego ze zmarłych braci – albo zróbmy spotkania modlitewne w swoim kościele, parafii. Módlmy się codziennie za tych ludzi! Idźmy na protest pokazać, że się nie zgadzamy z tym okrucieństwem. Sama idę w najbliższą środę na krakowski rynek. Z krzesłem. Pokazać miesiąc przed Wigilią, że w Polsce dla każdego znajdzie się miejsce przy stole.
Wpłaćmy na zbiórkę organizacji, które pomagają na miejscu. Jeśli możemy - pojedźmy do ośrodka, posiedzieć, posłuchać tych ludzi. Przytulić. Oni tak bardzo tego potrzebują. Kupmy im coś drobnego. Ze znajomymi kupiliśmy suszarki, maszynkę do strzyżenia włosów, dziewczynkom gumki do włosów, żeby pozaplatać warkocze. Takie drobne gesty miłości.
Co było dla Ciebie najtrudniejsze w tym wyjeździe?
Trudno mi było wrócić. Odnaleźć się w Krakowie na nowo. Wśród zwykłych problemów, zwykłych spraw. Bo tam gdzieś jest wojna, ginie drugi człowiek, jakieś dziecko zasypia w lesie. Jakiś strażnik dostaje rozkaz, żeby zamiast ratować, wepchnął przestraszonego człowieka do lasu.
Bezradność. Ona jest chyba najtrudniejsza. Wszędzie walają się sterty ubrań, jedzenia, a gdzieś niedaleko jest człowiek, który tylko tego potrzebuje, żeby przeżyć. Tak niewiele… Butelka wody, jeden batonik energetyczny i ktoś mógłby żyć.
To, że w pomaganiu nie przeszkadza natura, ale drugi człowiek. Moje państwo, które zawsze kochałam, któremu zawsze ufałam. Na które nigdy już nie spojrzę tak samo, po którym już nie wiem, czego mogę się spodziewać. Trudne jest też to, że bliżej mi teraz do aktywistów, z którymi nie zgadzam się poglądowo, czasem do lewicy, a tak bardzo zawiodłam się na niektórych z Kościoła. Tych, którzy nie krzyczą wystarczająco głośno, którzy są obojętni – albo krzyczą, ale o wrogach, nachodźcach, najeźdźcach, nie bronią brata, siostry w potrzebie, chociaż codziennie czytają o miłości bliźniego w Ewangelii.
Pomagam w Afryce od siedmiu lat, naoglądałam się w życiu biedy, cierpienia, ale nigdy nie byłam aż tak bezradna, smutna, w takim bólu z powodu tego, co zobaczyłam, jak tu.
Jak Ty sama się z tym wszystkim masz?
Żeby nie było tak smutno, powtórzę za Rynkowskim: "Lecz ludzi dobrej woli jest więcej". I za Biblią: "Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego". Bo pozostała mi wiara w Boga i drugiego człowieka. Chcę wierzyć, że On może to rozwiązać. Dziś, jutro. Chcę przekuć moją bezradność w działanie, być uważna na drugiego człowieka, kochać każdego. Robić codziennie małe uczynki miłosierdzia, żeby zmienić tą trudną rzeczywistość wokół siebie w dobro. I szukać tego dobra dookoła siebie, a znów świat zacznie być piękny, kolorowy. Bo wierzę, że mimo wszystko na tym świecie jest więcej miłości, Boga i dobra, niż zła.
Skomentuj artykuł