Osiem wcieleń Bonda

(fot. Piotr Zajac / Shutterstock.com)
Michał Rogalski / pk

Jeśli przyjrzeć się historii najsłynniejszego szpiega wszechczasów, okazuje się, że mało który bohater miał tyle wcieleń, co James Bond i mało który tak bardzo zmieniał się wraz z czasami, w których przyszło mu funkcjonować.

Kiedy blisko dekadę temu Daniel Craig po raz pierwszy zagościł na ekranach kin w roli Jamesa Bonda, decyzja o obsadzeniu go okazała się bardzo kontrowersyjna. Wśród fanów serii o brytyjskim szpiegu pojawiły się głosy, że Craig jest całkowitym przeciwieństwem ideału agenta 007. Z kolei niedawno oburzenie wywołała plotka, że kolejnym aktorem, który wcieli się w Bonda, będzie czarnoskóry Idris Elba.

Jednak kim właściwie jest James Bond? Szpieg w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości. Brytyjski dżentelmen. Elegancki, przystojny i szarmancki wobec kobiet, a jednocześnie zimny i brutalny posiadacz licencji na zabijanie. Przyzwyczajony do luksusów, najdroższych samochodów i najnowocześniejszych gadżetów, podróżujący po świecie i korzystający z życia kawaler, jednocześnie dręczony przez demony i traumy z przeszłości. To zapewne najważniejsze cechy agenta 007, choć zapewne każdy z czytelników dodałby jeszcze kilka własnych punktów do listy charakterystyk definiujących go.

Ale co tak naprawdę sprawia, że James Bond jest tym kim jest? Po utracie jakich atrybutów Bond przestałby być Bondem? Próbą odpowiedzi na to pytanie z pewnością mogłoby być sięgnięcie do literackiego pierwowzoru. To chyba jednak nie dałoby nam pełnego obrazu, jeśli chcemy mówić o Bondzie jako popkulturowym fenomenie, którym szpieg - mimo ogromnej popularności książek - stał się dopiero wchodząc w objęcia dziesiątej muzy. W tej sytuacji jedynym wyjściem wydaje się prześledzenie wszystkich wcieleń brytyjskiego agenta i próba odnalezienia wspólnego mianownika, łączącego kolejne wersje. W ten sposób może uda nam się wyekstrahować esencję w postaci Bonda idealnego.

DEON.PL POLECA

Wcielenie pierwsze: James Bond z krwi i kości

Pierwszy James Bond, urodzony w 1908 roku, absolwent elitarnej męskiej szkoły Eton Collage, w czasie II wojny światowej zasłużył się pracą w brytyjskim wywiadzie i… wcale nie nazywał się James Bond. Ian Fleming, twórca postaci agenta 007 i autor czternastu powieści o jego przygodach, niewątpliwie był pierwszym wcieleniem Bonda. Pochodził ze sfer, w których sprawy materialne nie spędzały nikomu snu z powiek. Fleming miał czas i pieniądze na podróże, romanse, luksusowe rozrywki i pielęgnowanie snobistycznych upodobań. Wreszcie w czasie swej wojennej służby w brytyjskim wywiadzie miał okazję zapoznać się ze światem szpiegów i spotkać ludzi, którzy stali się inspiracją dla postaci z jego powieści. Jedną z nich była Christine Granville, czy raczej Krystyna Skarbek - Polka w służbie brytyjskiego wywiadu - która stała się pierwowzorem dla pierwszej książkowej "dziewczyny Bonda". Po wojnie Fleming rozpoczął pracę jako dziennikarz.

Jeżeli nawet praca, którą Fleming wykonywał w służbie Jego Królewskiej Mości (na tronie brytyjskim zasiadał wówczas jeszcze Jerzy VI), nie przypominała zbytnio zadań, jakie wykonywał Bond, to autor niewątpliwie czerpał inspirację z własnych doświadczeń w innych dziedzinach. Widoczne jest to choćby w upodobaniach szpiega. Książkowy Bond, podobnie jak Fleming, lubi mocny alkohol (jeszcze przed kolacją, wstrząśnięte, nie zmieszane Martini zawierało trzy miarki dżinu Gordon’s, jedną wódki i pół Kina Lillet), tytoń (zapalił siedemdziesiątego tego dnia papierosa), jedzenie (lubił obfite śniadania) i kobiety (w jego świecie służyły do rozrywki).

Ian Fleming - pierwsze wcielenie Jamesa Bonda.

Jeśli chodzi o kobiety, to niewątpliwie Fleming wiódł życie playboy’a. Jedną z jego kochanek była Ann Charteris. Gdy zaszła z nim w ciążę, ten - w wieku czterdziestu czterech lat - zdecydował się ustatkować i ją poślubić. To właśnie ślub i spodziewane przyjście na świat potomka miały stać się impulsem do rozpoczęcia prac nad pierwszą powieścią o przygodach Jamesa Bonda. Według jednych źródeł Fleming pisał, by rozładować stres związany z ogromnymi zmianami w jego życiu, według innych kariera pisarza - w odróżnieniu od kariery dziennikarza podróżującego po całym świecie - miała mu pozwolić być bliżej żony i syna. Nie poddawajmy się jednak złudzeniu, że kolejne powieści o Bondzie wychodziły spod pióra ustatkowanego ojca i męża wspominającego swe kawalerskie przygody. Fleming - podobnie zresztą jak jego małżonka - nie zaprzestał romansowania nawet po ślubie. Nie zmienił też zbytnio swojego trybu życia, nadal konsumując alkohol i tytoń, tak jakby nie wiązało się to z żadnymi konsekwencjami.

Czytając pierwszą - wydaną w 1953 roku - powieść o agencie 007, można chyba powiedzieć o autorze jedną rzecz: uważał on niezobowiązujący, pozamałżeński seks za rzecz zupełnie normalną i w ogóle się z tym nie krył. Dzisiaj może się to nie wydawać zbyt szokujące, weźmy jednak pod uwagę, że swą powieść pisał Fleming w latach 50. XX w., w czasach, gdy w większości krajów Zachodu wciąż zabroniona była pornografia, a rozwód był trudny, jeśli nie niemożliwy do uzyskania. Rewolucja seksualna miała nadejść dopiero dekadę później. Współczesnych może natomiast gorszyć - nawet jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że książki o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości miały być rozrywką adresowaną głównie do mężczyzn - seksistowski klimat panujący w świecie Bonda.

Czytając powieści o agencie 007 wielokrotnie mamy do czynienia z wypowiadanymi przez głównego bohatera w myślach mizoginistycznymi uwagami i z przedmiotowym traktowaniem kobiet, które choć mogą czasem być godnym i niebezpiecznym przeciwnikiem, to jako istoty emocjonalnie niestabilne, w końcu ulegają urokowi szpiega i ukazują słabość swej płci.

Niezależnie od odważnych treści obyczajowych zawartych w powieści (a może właśnie za ich sprawą?) i osobistych wątpliwości Iana Fleminga co do własnego talentu literackiego, pierwsza książka o Jamesie Bondzie - "Casino Royale" - sprzedawała się tak dobrze, że wkrótce konieczny był dodruk, a wydawcy zamówili kolejną część. Najlepsze jednak było jeszcze przed świeżo upieczonym mężem, ojcem i pisarzem - rozpoczęły się pierwsze przymiarki do ekranizacji przygód agenta.

Wcielenie drugie: James Bond w kilcie

Droga agenta 007 na srebrne ekrany była wyboista. Mimo rosnącej popularności powieści, kolejne projekty filmowej adaptacji spalały na panewce. Dopiero, gdy dwóch producentów zafascynowanych Bondem - Amerykanin Albert "Cubby" Broccoli i Kanadyjczyk Harry Saltzman połączyli siły, ekranizacja stała się możliwa. Był rok 1961 i Fleming napisał już osiem powieści o Bondzie. Dlatego, gdy założona przez Broccoli’ego i Saltzmana spółka EON Productions podpisała kontrakt z wytwórnią filmową United Artist, z uwagi na stosunkowo skromny budżet przez nią wyasygnowany zdecydowano się na ekranizację szóstej w kolejności powieści - "Doktor No".

Sean Connery jako James Bond (fot. johanoomen / Foter.com / CC BY-SA 2.0)

Przed producentami pozostała kwestia personelu, który miał pracować przy realizacji filmu, z obsadą roli głównej na czele. Broccoli i Saltzman zdecydowali, że agenta 007 zagra trzydziestojednoletni aktor Sean Connery. Nie wszyscy byli tym pomysłem zachwyceni, zwłaszcza przedstawiciele wytwórni odpowiedzialni za finansowe powodzenie projektu. Powątpiewali czy pochodzący ze środowiska robotniczego Szkot nadaje się do roli eleganckiego angielskiego dżentelmena. Wątpliwości były zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że Connery miał wówczas wizerunek kojarzący się raczej z kierowcą ciężarówek niż przedstawicielem wyższych sfer. Wiele lat później inny odtwórca roli Bonda zwracał też uwagę na fakt, że w ustach Connery’ego jedna z najsłynniejszych kwestii w historii kina brzmiała następująco: My name ish Bond. Jamesh Bond. Z pewnością jednak Szkot zdał celująco inny egzamin. Żona Cubby’ego - po obejrzeniu filmu z Connerym - potwierdziła, że posiada on niezbędną do przekonującego odegrania roli Bonda aurę męskości.

Broccoli i Saltzman znaleźli sposób na wypolerowanie robotniczej szorstkości Seana Connery’ego. Był nim reżyser zatrudniony do realizacji "Doktora No" - Terence Young. Young posiadał ogładę, której brakowało odtwórcy roli Bonda, był osobą - podobnie jak agent 007 - elegancką i gustującą w luksusie. To on nauczył Connery’ego, jak być Bondem i dopilnował, by wypadł w tej roli przekonująco.

Świat po raz pierwszy usłyszał słowa "Bond. James Bond" z ust Seana Connery’ego w filmie "Doktor No".

Świat po raz pierwszy ujrzał Bonda strzelającego w stronę ekranu i usłyszał jazzujący utwór Monty’ego Normana i Johna Barry’ego 5 października 1962 roku. Spotkał się z umiarkowanym entuzjazmem krytyków z jednej strony i z pozytywną reakcją publiczności z drugiej. Sukces finansowy zapewnił zielone światło do realizacji kolejnych filmów serii.

Filmowy Bond był zdecydowanie lżejszy, niż literacki pierwowzór. Mizoginistyczne i seksistowskie akcenty zostały złagodzone. Kinowy agent Jej Królewskiej Mości ogranicza się do molestowania - zresztą zakochanej w nim na zabój - sekretarki swojego szefa, czy dawania protekcjonalnego klapsa w pośladki swojej przyjaciółce. Choć powieści Fleminga nie aspirowały do miana śmiertelnie poważnej, wysokiej literatury, to w filmach znajdziemy znacznie więcej akcentów humorystycznych - krytycy wręcz zarzucali twórcom, że nie potrafią się zdecydować, czy kręcą film szpiegowski czy komedię.

Wraz z kolejnymi kontynuacjami filmowych przygód Bonda coraz bardziej krystalizował się charakterystyczny schemat fabuły i ustalał się zestaw powracających motywów. Wzorcowym przykładem stał się "Goldfinger" z 1964 roku. Proporcje pomiędzy poszczególnymi elementami bondowskiego świata, jakie w tym filmie ustalił reżyser Guy Hamliton, utrzymały się przez długie lata. Mamy więc charakterystyczną, zapadającą w pamięć piosenkę wykonywaną przez gwiazdę pop, czołówkę zapowiadającą, jaki będzie motyw przewodni filmu, specyficznego pomagiera, którym wysługuje się czarny charakter i wreszcie sporą ilość szpiegowskich gadżetów. Wszystko to opowiedziane z dystansem i przymrużeniem oka. "Goldfinger" do dzisiaj uważany przez wielu za najlepszy film z serii, a przez niemal wszystkich za film klasyczny. Premiery "Goldfingera" nie doczekał już Ian Fleming, który zmarł 12 sierpnia tego roku w wieku 56 lat, na co być może miała wpływ jego konsekwentna odmowa zastosowania się do zaleceń lekarzy, sugerujących ograniczenie palenia, picia i jedzenia.

Sukces Bonda niewątpliwie zapewnił Seanowi Connery’emu rozpoznawalność, Szkot jednak nie chciał zostać zaszufladkowany. Wraz z kolejnymi odsłonami przygód szpiega coraz bardziej dystansował się do postaci i coraz częściej myślał o zakończeniu współpracy z Broccolim i Saltzmanem. Na premierze filmu "Żyje się tylko dwa razy" Connery pojawił się z wąsami i z łysiną (aktor od początku swojej przygody z Bondem występował w tresce), ostentacyjnie rezygnując ze statusu symbolu seksu. Już wcześniej ogłosił, że wcielił się w agenta 007 po raz ostatni. I choć nie postąpił zgodnie ze swoją deklaracją, powracając w roli szpiega jeszcze dwukrotnie, niewątpliwie kończyła się pewna era w historii Jamesa Bonda.

Wcielenie trzecie: zapomniany Bond

Producenci stanęli przed nie lada wyzwaniem. Po nakręceniu pięciu filmów, seria cieszyła się ogromną popularnością. Ktokolwiek zastąpiłby Seana Connery’ego był skazany na bycie porównywanym ze szkockim aktorem, co czyniło obsadzenie głównej roli w kolejnym filmie zadaniem bardzo ryzykownym. Ostatecznie zdecydowano, że tym razem w agenta wcieli się znany głównie z występów w reklamach Australijczyk George Lazenby.

George Lazenby (fot. Luigi Novi / Wikimedia Commons / CC BY 3.0)

Zmiany jednak nie skończyły się na aktorze odgrywającym główną rolę. W adaptacji książki "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" postanowiono nieco zmienić klimat. Film miał być wierniejszy powieści Fleminga, bardziej realistyczny. Dlatego - w porównaniu z poprzednimi - ograniczono ilość towarzyszących Bondowi futurystycznych gadżetów.

"W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" to z pewnością jeden z najbardziej sentymentalnych i melancholijnych obrazów o agencie 007. Choć akcja obfituje w niezobowiązujące romanse, to jednak po raz pierwszy w kinowej historii Bonda pojawia się kobieta zasługująca na większe emocjonalne zaangażowanie głównego bohatera. To pierwsza "dziewczyna Bonda", którą szpieg traktuje podmiotowo. To czyni tragiczne zakończenie filmu wyjątkowo smutnym. Producenci rozważali sprawdzony w poprzednich filmach happy end, jednak ostatecznie zdecydowali się na zakończenie zgodne z literackim pierwowzorem i uśmiercenie jedynej kobiety, której udało się złapać agenta Jej Królewskiej Mości w sidła małżeństwa.

George Lazenby niemal od początku czuł się w roli Bonda źle i już w trakcie kręcenia filmu zdecydował, że wcieli się w szpiega tylko raz. Być może był to jeden z powodów, dla których "W tajnej służbie…" spotkało się z negatywnymi recenzjami - krytycy jako główną wadę obrazu wymieniali najczęściej właśnie Lazenby’ego - i nie okazało się sukcesem finansowym. Dziś Lazenby jest chyba ostatnim aktorem, którego wymieniamy przypominając sobie osoby wcielające się w Bonda. Jednak po latach wśród miłośników serii pojawiło się wielu zwolenników tej odsłony przygód agenta 007, doceniających emocjonalną głębię filmu. Niemniej dla szerokiej publiczności George Lazenby pozostaje Bondem zapomnianym.

Wcielenie czwarte: agent z uniesioną brwią

Poszukiwania kolejnego aktora zakończyły się na osobie czterdziestosześcioletniego Rogera Moore’a. Niemal wszystko zdawało się przemawiać na jego korzyść. W przeciwieństwie do Connery’ego, tak jak literacki pierwowzór, był stuprocentowym Anglikiem. W odróżnieniu od Lazenby’ego miał spore doświadczenie aktorskie, wyniesione choćby z roli Simona Templara w serialu "Święty", postaci która z agentem 007 miała sporo wspólnego. Zresztą sam Ian Fleming, zanim jeszcze w roli Bonda obsadzono Connery’ego, wskazywał na Moore’a jako osobę odpowiednią do tej roli. Niestety Moore był wówczas związany kontraktem z producentami… "Świętego" i szpiega Jej Królewskiej Mości zagrać po prostu nie mógł. Niemniej po latach Broccoli i Saltzman otrzymali gotowy produkt nie wymagający obróbki, gotowego Jamesa Bonda w osobie Rogera Moore’a.

Roger Moore jako James Bond (fot. Allan warren / Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0)

Sam aktor jednak nie gwarantował sukcesu. U progu lat 70. Bond był obecny na ekranach kin od dekady i powstało już o nim siedem filmów. Formuła powoli się wyczerpywała. Zmieniały się też czasy, przez co agent 007 wydawał się coraz bardziej staromodny. Szpiegowska seria wymagała odświeżenia. Producenci postanowili ją unowocześnić.

W czołówce do pierwszego filmu z Moorem zatytułowanego "Żyj i pozwól umrzeć" tradycyjnie widzimy szpiega strzelającego do widza z pistoletu, jednak z małą, ale istotną modyfikacją. Bond nie ma na głowie kapelusza. Również jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową dokonano pewnej istotnej zmiany - tytułową piosenkę napisał Paul McCartney. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że jeszcze w "Goldfingerze" agent Jej Królewskiej Mości - zgodnie z gustami brytyjskich wyższych sfer - wygłasza kąśliwe uwagi pod adresem Beatlesów, wykorzystanie muzyki byłego członka tego zespołu było pewną rewolucją.

"Moonraker" z Rogerem Moorem w roli Bonda powstał pod silnym wpływem coraz większej popularności kina science fiction. Twórcy kolejnych obrazów postanowili uważnie obserwować aktualne trendy w kinie i na nie reagować. Nie sposób nie zauważyć, że czerpiące z rodzącego się nurtu afro-amerykańskiego kina blaxploitation "Żyj i pozwól umrzeć" weszło na ekrany kin dwa lata po filmie "Shaft". Z kolei pojedynek między Bondem a Scaramangą w pełnym nawiązań do filmów kung-fu "Człowieku ze złotym pistoletem" przywodzi na myśl starcie między Brucem Lee a Hanem z o dwa lata wcześniejszego "Wejścia smoka". Trudno też uznać za zbieg okoliczności, że eksploatujący temat podróży kosmicznych "Moonraker" powstał rok po "Gwiezdnych Wojnach". Natomiast słynna scena wyjazdu wehikułu Bonda z morza w "Szpiegu, który mnie kochał" w sposób humorystyczny nawiązywała do filmu "Szczęki" Stevena Spielberga.

To właśnie humor stał się charakterystyczną cechą Bonda w wykonaniu Rogera Moore’a. Oczywiście, już w czasach Connery’ego twórcy często dawali do zrozumienia, że przygody, przeciwnicy, miłosne podboje i gadżety agenta 007 są tak fantastyczne, że trudno traktować je z pełną powagą. Filmy z Moorem wzniosły to na wyższy poziom. Z jednej strony miała na to wpływ osobowość samego Moore’a: ironicznego i dowcipnego, grającego z charakterystycznym dystansem, sprawiającym, że widz odnosi wrażenie, że ciągle unosi brew i puszcza do niego oko, niezależnie od sytuacji, w której się znajduje. Aktor zresztą przyznawał po latach, że nigdy nie traktował agenta Jej Królewskiej Mości ze śmiertelną powagą:

Bond nigdy nie był dla mnie szpiegiem z prawdziwego zdarzenia, bo trudno pracować w tym zawodzie, gdy po wejściu do knajpy barman od razu wie, że twój ulubiony drink to martini wstrząśnięte, niemieszane. Prawdziwi szpiedzy to bezimienni ludzie, potrafiący wmieszać się w tłum, nie zwracając na siebie żadnej uwagi.

Również fabuła filmów stawała się coraz bardziej ekstrawagancka, chwilami ocierając się o absurd. Do dzisiaj wielu widzów postrzega obrazy z Moorem jako idealne filmy o Bondzie, rozrywkę od której nie oczekuje się realizmu - wręcz przeciwnie. Mają to być przygody eleganckiego dżentelmena, który znajdując się nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach, zachowuje charakterystyczną flegmę i ma czas oraz siły na zamówienie kolejnego martini i uwiedzenie kolejnej kobiety.

I choć już po premierze rozgrywającego się w dużej mierze w kosmosie "Moonraker" producenci doszli do wniosku, że znaleźli się na granicy autoparodii, a w kolejnych powrócono do klimatu bliższego książkowemu pierwowzorowi, to charakterystyczna dla Moore’a lekkość i dowcip pozostały, a seria odnosiła sukcesy.

Czas pędził jednak nieubłaganie. Moore, będący już w momencie kręcenia swego pierwszego Bonda mężczyzną dojrzałym, bynajmniej nie młodniał. Kiedy więc "Zabójczy widok" wchodził na ekrany kin, zapadła decyzja - miał być to ostatni film z pięćdziesięcioośmioletnim już wówczas Rogerem Moorem.

Wcielenie piąte: ludzka twarz Bonda

Lata 80. były okresem w historii agenta 007 burzliwym. Już wcześniej spory między Broccolim a Saltzmanem doprowadziły do opuszczenia spółki przez tego ostatniego. Cubby przejął stery EON Productions, coraz częściej wspomagany przez córkę Barbarę.

Zmieniały się czasy. Jeśli rewolucja seksualna lat 60. stworzyła przyjazne warunki dla niezobowiązujących podbojów agenta Jej Królewskiej Mości środowisko, to lata 80. i rozszerzająca się epidemia AIDS zaowocowały zaciśnięciem obyczajowego gorsetu. Być może również dlatego w kolejnych dwóch filmach świat Bonda miał stać się znacznie poważniejszy i bardziej ponury.

Timothy Dalton (fot. Molendijk, Bart / Anefo / Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0 nl)

Taką w każdym razie jego wizję miał nowy odtwórca głównej roli, Walijczyk Timothy Dalton. Chciałem przydać tej postaci ludzkich rysów, zamiast robić z niej supermena, z którym nikt nie może się identyfikować - mówił aktor. Zanim zgodził się zagrać w kolejnej części przygód agenta 007 postawił Broccoli’emu warunek, że ich klimat musi bardziej przypominać ten z powieści Fleminga. Producent zgodził się i można było rozpocząć realizację "W obliczu śmierci", który wszedł na ekrany w 1987 roku.

Wraz z Daltonem do przygód Bonda wprowadzono więcej realizmu i emocjonalnej głębi, docenionych zarówno przez krytyków, jak i fanów. Odczuwalny był jednak brak aspektów humorystycznych do których przyzwyczaił widzów Moore. Ale to nie brak entuzjazmu fanów, czy nawet niska sprzedaż biletów spowodowały, że przygoda Daltona z Bondem zakończyła się zaledwie po dwóch filmach. Przyczyną były spory prawne, które spowodowały, że realizacja kolejnego obrazu nastąpiła dopiero po sześciu latach. W tym czasie Walijczyk zniechęcił się do agenta 007 i odmówił wcielenia się w niego po raz kolejny. I choć mogłoby się wydawać, że sześć lat to nie jest przepaść tak wielka, to jednak pamiętajmy, że mamy do czynienia z serią, którą realizowano z morderczą konsekwencją, przez trzy dekady wypuszczając kolejne części średnio raz na dwa lata, a to wszystko mimo zmian w osobie aktora odgrywającego główną rolę. Tak więc w przypadku Bonda sześć lat okazało się być całą wiecznością. Zwłaszcza, że w międzyczasie nadeszła nowa epoka.

Wcielenie szóste: szpieg, który rzucił palenie

Gdy po latach zmagań realizacja kolejnego filmu stała się możliwa okazało się, że świat zmienił się nie do poznania. Runęła żelazna kurtyna, która odkąd w 1952 roku Ian Fleming zasiadł w swej jamajskiej posiadłości Goldeneye, by napisać swą pierwszą powieść, nadawała Bondowi sens istnienia.

Na srebrnym ekranie - w przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru - zawsze okazywało się, że geniusze zła, z którymi ściera się agent 007 wcale nie działają w imieniu Związku Radzieckiego, a jedynie wygrywają konflikt między Zachodem a Wschodem dla własnych korzyści. Ale napięcie między NATO a ZSSR stwarzało ogarniętym megalomanią łajdakom i zbrodniczym tajnym organizacjom idealny klimat do działania.

Pierce Brosnan (fot. gdcgraphics / Foter.com / CC BY-SA 2.0)

Przed wyzwaniem, jakim było zapewnienie Bondowi przetrwania w nowym świecie stanęli - i to kolejna ogromna zmiana - córka Alberta Broccoli’ego, Barbara i jego pasierb Michael G. Wilson. Zdrowie blisko dziewięćdziesięcioletniego Cubby’ego coraz bardziej szwankowało, uniemożliwiając mu pracę. Ojciec chrzestny agenta 007 zmarł pół roku po premierze pierwszego filmu z Piercem Brosnanem w roli głównej.

Pochodzący z Irlandii aktor dał się poznać publiczności dzięki serialowi "Remington Steele" i ekranizacji szpiegowskiej powieści Fredericka Forsytha "Czwarty protokół", w której zagrał… asa sowieckiego wywiadu.

Jak poradził sobie nowy Bond w nowych warunkach? I tym razem dostosował się do nich. Zestawiając 007 z filmu "GoldenEye" z 1995 roku, którego tytuł nawiązywał do osoby Iana Fleminga, z powieściowym pierwowzorem, można dostrzec bardzo wyraźne różnice. Biorąc pod uwagę dość ugruntowane poglądy książkowego agenta na temat kobiet - twierdził, że są całkowicie pozbawione predyspozycji do pracy w szpiegowskim fachu - ciekawie przedstawia się fakt, że wraz z debiutem Brosnana w roli agenta, w roli szefa brytyjskiego wywiadu, M, debiutuje kobieta.

Podczas gdy literacki Bond wypalał siedemdziesiąt papierosów dziennie, Brosnan przez cztery filmy wypala… jedno cygaro. Kult zdrowego trybu życia zaczął zyskiwać sobie coraz więcej wyznawców w całym zachodnim świecie i nawet staromodny agent Jej Królewskiej Mości musiał się dostosować. Na papierosy w przestrzeni publicznej miejsca było coraz mniej, a trudno wyobrazić sobie Bonda wstającego od stolika w kasynie, by wyjść na parking i zapalić.

Jeśli miarą sukcesu filmu jest jego wynik finansowy, to Brosnan poradził sobie świetnie. "GoldenEye" był największym kasowym sukcesem od czasów "Moonraker". Kolejne obrazy również nie przyniosły strat. Ludzie wciąż chcieli oglądać przygody szpiega.

Tymczasem agent 007 wszedł w nowe tysiąclecie. Przeszedł długą drogę od kiedy w "Doktorze No" zobaczyliśmy dłonie Connery’ego sięgające do papierośnicy, zanim nawet pokazano jego twarz, do Brosnana, który uważa palenie za wstrętny nałóg.

Nie tak znowu dawno, po zakończeniu zdjęć do "Zabójczego widoku", sugestia Lois Maxwell - odtwórczyni roli sekretarki M, panny Moneypenny - by w kolejnym filmie przejęła ona stanowiska szefa wywiadu, została stanowczo odrzucona przez Broccoliego. W "GoldenEye" przełożona Bonda beszta go jako seksistowskiego, mizoginistycznego dinozaura i relikt zimnej wojny.

Mając w pamięci kpiny, jakich obiektem stał się w końcu Roger Moore z powodu swego wieku, czterdziestodziewięcioletni Brosnan postanowił, że mający swą premierę w 2002 roku film "Śmierć nadejdzie jutro" będzie ostatnim z serii w jego wykonaniu. Rozpoczęły się poszukiwania nowego Bonda - zarówno w sensie odtwórcy głównej roli, jak i pomysłu na nowe filmy. A czasy znów się zmieniły.

Wcielenie siódme: krew, pot i łzy

Na przełomie XX i XXI wieku okazało się, że wraz z upadkiem Muru Berlińskiego nie nastąpił koniec historii, a ludzkość nie zaczęła żyć w pokoju. Zamachy terrorystyczne z 11 września 2001 roku przekonały nawet największych optymistów, że wciąż nie brakuje szaleńców, chcących patrzeć jak płonie świat. Agent 007 wciąż był potrzebny.

Zmieniło się również kino. Komiksowe, kręcone z przymrużeniem oka filmy akcji zaczęły ewoluować w kierunku brutalnego realizmu, a dotąd nieskazitelni jednowymiarowi bohaterowie srebrnego ekranu zyskali głębię psychologiczną, a często także ciemną stronę.

Daniel Craig (fot. Piotr Zajac / Shutterstock.com)

Barbara Broccoli i Michael G. Wilson obrali podobny kurs. Wybrany przez nich aktor - Anglik Daniel Craig - nie pasował do wizerunku Bonda, jaki w świadomości widzów utrwalił choćby Roger Moore. Dla wielu fanów obsadzenie w roli agenta Jej Królewskiej Mości aktora o grubo ciosanych rysach twarzy i sylwetce kulturysty kłóciło się z wizerunkiem gładkiego dżentelmena do tego stopnia, że deklarowali gotowość do zbojkotowania filmu.

Pierwszy obraz z Craigiem w roli agenta 007 zadebiutował w 2006 roku. Była to ekranizacja pierwszej powieści Fleminga - "Casino Royale". Mimo dostosowania do realiów XXI wieku, film chyba najwierniej oddawał klimat literackiego pierwowzoru. Bond w nowym wydaniu to zimny, ironiczny zabójca. Wciąż poruszający się luksusowym samochodem, uwodzący kobiety i korzystający z najnowocześniejszych gadżetów, ale w smokingu poplamionym krwią, potem i łzami.

Mimo powrotu do flemingowskich korzeni, najnowsze filmy w niektórych sferach kontynuują jednak kierunek obrany w epoce Brosnana. Bond nie wrócił do nikotynowego nałogu - przeciwnie - robi coś, co Ian Fleming prawdopodobnie by wyśmiał. Czyli - cytując złoczyńcę Le Chiffre’a - dba o swoje ciało. Agent 007 wciąż nie ma szans na zostanie idolem feministek, ale akcenty zostały mocno przesunięte w stosunku choćby do filmów z Connerym. Jedna ze scen w "Casino Royale" nawiązuje do kadrów znanych z "Doktora No", kiedy po raz pierwszy oczom widzów ukazuje się "dziewczyna Bonda" wychodząca z morza. Tyle, że w 1962 roku z morskich fal wyłaniała się modelka i aktorka Ursula Andress, natomiast w 2006 roku… sam Bond. Czas ekranowy, jaki poświęcono roznegliżowanemu ciału Anglika skłonił część krytyków ku poglądowi, że dziś filmy o Bondzie to bardziej rozrywka dla kobiet, niż mężczyzn.

Wydaje się, że Danielowi Craigowi udało się przekonać publiczność do swojej interpretacji Bonda. Filmy z nim zostały docenione zarówno przez fanów i krytyków. Jego przeciwnicy, niezadowoleni z faktu odejścia od lekkiego, rozrywkowego stylu Bonda, charakterystycznego dla Moore’a czy Brosnana, zostali zapewne nieco udobruchani nawiązaniami do klasycznych filmów.

Craig wystąpi jeszcze w co najmniej jednym filmie o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości. Ale już krążą plotki dotyczące kwestii aktora, który przejmie po nim pałeczkę.

Wcielenie ósme: na pewno nie ostatnie

Według niepotwierdzonych plotek kolejnym aktorem, który zagra Bonda ma być gwiazda serialu "Luther" Edris Elba. Przeciwnicy kandydatury Idrisa Elby do roli Bonda głoszą, że nie posiada on cech niezbędnych do wcielenia się w agenta 007 i twierdzą, że jedyną przyczyną dla jakiej w ogóle rozważa się jego zatrudnienie jest dyktatura poprawności politycznej. Ale czy możliwe jest w ogóle ustalenie katalogu cech idealnego Bonda?

Edris Elba (fot. lukeford.net / Wikimedia Commons / CC BY-SA 2.5)

Jak pokazuje historia serii, nie istnieje jeden agent 007. Jego kolejne wcielenia często były skrajnie różne. Zimny i mroczny Bond Fleminga kontrastuje z dowcipnym i zdystansowanym Bondem Moore’a. Co go zatem definiuje? Smoking i martini czy pistolet i gadżety? Piękna kobieta u boku czy przeciwnik pragnący przejąć władzę nad światem? Egzotyczne podróże czy konsekwentna brytyjskość? Nawet jeśli któryś z tych ważnych elementów pominiemy, ale uwzględnimy pozostałe, James Bond wciąż pozostanie Jamesem Bondem. Bo jeśli coś można o agencie Jej Królewskiej Mości powiedzieć na pewno, to że bezbłędnie dostosowuje się on do zmiennych warunków, ciągle pozostając sobą. I chyba wciąż będzie sobą, nawet jeśli wcieli się w niego czarnoskóry aktor.

***

Agent 007 przez dziesięciolecia przechodził przemiany, które dla niektórych były nie do pomyślenia. Wielokrotnie ogłaszano śmierć Jamesa Bonda. On jednak przetrwał - zdolność do przetrwania to jego immanentna cecha. Pozostanie symbolem seksu, przemocy i synonimem luksusu i elegancji. Pozostanie też uosobieniem brytyjskości, czy wcieli się w nie Szkot Sean Connery, Walijczyk Dalton, Irlandczyk Brosnan czy pochodzący z Sierra Leone Anglik Edris Elba. Ktokolwiek wcieli się w Bonda, na pewno nie będzie to wcielenie ostatnie.

Artykuł pierwotnie opublikowano na łamach portalu historycznego Histmag.org, pod adresem: http://histmag.org/osiem-wcielen-bonda-12165


Michał Rogalski - absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje się popkulturą, historią nowożytną (szczególnie gender studies i historią wyznań chrześcijańskich), urbanistyką i architekturą. Jest również wokalistą i gitarzystą zespołu 1965.

Wolna licencja - ten materiał został opublikowany na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0 Polska.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Osiem wcieleń Bonda
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.