Weekendowy przegląd filmowy
To mogłaby być zapowiedź kolejnego Bourne'a, bo Matt Damon wraca na ekrany w dobrym starym stylu. "Green Zone" to jednak nie tylko znakomity thriller, ale także gorzki i aktualny polityczny komentarz.
Akcja filmu rozgrywa się podczas pierwszych chaotycznych dni wojny w Iraku, kiedy to nikomu nie można było ufać, a każda decyzja mogła skończyć się nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Podczas prowadzonej przez Stany Zjednoczone okupacji Bagdadu w 2003 roku, starszy chorąży Roy Miller (Damon) i zespół inspektorów wojskowych zostają wysłani w celu odnalezienia broni masowej zagłady, która jak wierzono miała
...
być składowana na irackiej pustyni. Przemieszczając się z jednego zabezpieczonego minami miejsca – pułapki na drugie, żołnierze w trakcie poszukiwania śmiertelnych odczynników chemicznych natykają się na zawiłe próby zatajenia prawdy, które zmieniają cel ich misji. Działając wśród agentów wywiadu, kierujących się sprzecznymi motywami, Miller szuka odpowiedzi, które albo zniosą reżim, albo doprowadzą do eskalacji działań wojennych w tym zapalnym rejonie. Znajduje jednak najbardziej zawodną broń - prawdę.Film napędza duet Matt Damon i reżyser Paul Greengrass - ten sam, który odpowiada za dwie części Bourne'a ("Krucjata Bourne'a" i "Ultimatum Bourne'a"). Można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że "Green Zone" to kolejne wcielenie Jamesona Bourne'a, ale byłoby to uproszczenie. Co prawda akcja ma iście bourne'owskie tempo, z szybkimi zwrotami akcji, a sam film ma dobre zdjęcia i fantastycznie szybki montaż, ale sprawa jest poważniejsza. Wojna w Iraku, poszukiwanie broni, której nie było (o czym wszyscy dowiedzieliśmy się znaczniej później), okłamywanie społeczeństwa, bezkrytyczna postawa mediów to nie fikcja, a rzeczywistość i to całkiem świeża. Paul Greengrass nie stworzył jednak kolejnego politycznie zaangażowanego filmu, ale pełnokrwisty thriller, który ogląda się z wypiekami na twarzy.
Benek ma 29 lat i postanawia zacząć życie od nowa. Bierze odprawę i odchodzi na zawsze z kopalni. Jednak kolejne próby zdobycia pracy od rzeźnika aż do męskiej prostytutki zawodzą. Kiedy wydaje się, że jest na samym dnie, niespodziewanie miłość powoduje, że znajduje w sobie siłę i upór, które odwracają koło fortuny. Ratuje nie tylko siebie, ale też kolegów górników i zdobywa upragnioną kobietę.
Śląsk jest miejscem szczególnym. Lata temu pokazywał to Kazimierz Kutz. Dziś do familoków i hałd wrócił Robert Gliński ("Cześć Tereska"), który stworzył nasyconą humorem, uniwersalną opowieść o nadziei. Tę opowieść Gliński stworzył, mieszając dobrze znane polskiej kinematografii składniki: biedę alkoholizm, patologie i brak perspektyw. Jednak sposób, w jaki to zrobił, sytuuje "Benka" bliżej angielskiego kina społecznego ("Goło i wesoło", "Orkiestra", "Billy Elliot") aniżeli polskiego. Film czekał na półce trzy lata (premierę miał na festiwalu w Gdyni), szkoda, że nikt wcześniej nie zdecydował się go wprowadzić do kin.
Jen (Katherine Heigl), seksowna specjalistka z branży komputerowej, poznaje na urlopie wymarzonego faceta - Spencera (Ashton Kutcher). Ich wakacyjny romans szybko przekształca się w związek. Pewnego dnia przerażona Jen odkrywa, że jej ukochany to płatny zabójca, który z miłości do niej wycofał się z branży. Jednak nie wszyscy byli "partnerzy biznesowi" akceptują jego decyzję o przedwczesnej emeryturze. Zlecenie na głowę eks-kolegi po fachu przyjmuje aż pięciu kilerów. Zrobią wszystko, żeby sprzątnąć uroczą parę.
Tutuł "Pan i Pani Kiler" ma sugerować polskim widzom, że mamy do czynienia z filmem podobnym do "Pana i Pani Smith", gdzie w rolę płatnych zabójców wcielili się Angelina Jolie i Brad Pitt. Ale prawda jest taka, że ani z Kutchera Pitt, ani z Heigl Jolie. A akcja i fabuła ani o milimetr nie wychodzi poza utarte schematy.
Skomentuj artykuł