Zrobieni w jarmuża
Najnowszy film Jima Jarmusha kreśli historię kilkunastu dni z monotonnej egzystencji cyborga. Gość nie je, nie śpi, nie myje się, nie uprawia seksu, wypija tylko codziennie filiżankę espresso, chociaż zawsze zamawia dwie – widocznie ktoś go w tej materii wadliwie zaprogramował. Nie zaprogramowano mu za to żadnej mimiki, a ilość słów – ograniczoną. Producent wdrukował mu ponadto przekonanie, że w błyszczącym garniturze będzie wyglądał profesjonalnie, tylko takie zatem ubiera. A, jeszcze kwestia zasilania: baterię ma uranową, dość starej generacji, dlatego każdego ranka musi wykonywać powolne okrężne ruchy ramion przy jednoczesnych skrętach tułowia i lekko ugiętych kolanach – żeby mu się system nie zresetował…
Nasz cyborg jest płatnym mordercą, chociaż możliwe, że pracuje społecznie – nie widzimy wszak, by przyjmował jakiekolwiek pieniądze. Zlecone zadanie jednak skrupulatnie wykona. Poza tym, nic o nim nie wiadomo. W przeszłości mógł być jednostką szpiegowską, ma bowiem ciekawą funkcję: w jego obecności ludzi napada dziwny słowotok – paplają jak najęci obnażając własną podświadomość.
I oto cały film – długi i nudny. Tak jest, nudny! Cóż z tego, że mistrzowsko skomponowany, skoro brak w nim życia? Chociaż znając Jarmusha można się skłaniać ku podejrzeniu, że to celowy zabieg. Zawsze wszak bawił się konwencjami, w nie mniejszym zresztą stopniu jak widzem. I teraz również mówi: „Opowiedziałem historyjkę, jak mi się podobało, a ty wymęcz się dwie godziny w absolutnej ciszy (nawet nie myśl o popcornie czy chipsach, bo najmniejsze chrupnięcie rozlegnie się gromem po całej sali), a potem wyjdź z kina przekonany, że oto Wielki Artysta objawił ci arcydzieło, które przerasta twój intelekt, głoś zatem peany na cześć głębi, symboliki i czego tam jeszcze przyjdzie ci do głowy, a on będzie się śmiał w kułak (ba, już się śmieje), że cię tak zrobił w konia”.
Kino zaczyna zjadać własny ogon, a z pustego i Salomon nie naleje. Mimo gwiazdorskiej obsady.
Skomentuj artykuł