"Tańce wśród Piratów" - do Panamy

(fot. magdaimarcin.pl)
Magda Musiał, Marcin Musiał / Wydawnictwo WAM

Magda Moll-Musiał i Marcin Musiał wyruszyli na wymarzoną podróży do Ameryki Centralnej, którą łączą z akcją charytatywną na rzecz Kamila Misztala, podopiecznego Fundacji Jasia Meli "Poza Horyzonty". Dzięki firmie Why Not Fly oferującej bilety lotnicze, projekt ruszył 31 października, a nasi podróżnicy penetrują rejony Karaibów przez prawie 3 miesiące. Oto ich relacja z podróży....

Poniedziałek, 5 XII 2011, La Flor w Nicaragui - San Jose w Kostaryce
Magda    
Odkryte skarby: 1
Ciekawość, co dzieje się na plaży, zbudziła nas o piątej rano.
Na tej plaży rozmnażają się aż 4 gatunki żółwi. Od małych do olbrzymich. Żeby tak zobaczyć chociaż jednego! Na ujrzenie mam mamy marne szanse, bo wychodzą z morza tabunami do pełnego księżyca. Podczas pełni w listopadzie i październiku są ich setki. Jednak po 50-60 dniach z zakopanych w piasku jaj wykluwają się małe. I to właśnie mieliśmy szansę zobaczyć: świeże maluszki.
W stanie "zombi", czyli mocnego deficytu snu, dolunatykowaliśmy się na plażę. Wschodzące słońce podkreślało jej wyjątkowy urok, odbijając się od klifów i skalistych wysp. Nad nami krążyły dziesiątki kondorów i innych nadmorskich ptaków, pragnących zasiąść do śniadania.

- Magda, patrz! - krzyknął Marcin. Tu jest żółw! - Marcin poszedł eksplorować miejsce, gdzie wieczorem znalazł martwe żółwie, wiedziony ciekawością, czy jest ich tam jeszcze więcej.

Podbiegłam jak najszybciej. Faktycznie! Zobaczyłam słodkie małe żółwiątko, które machając niezwykle silnymi łapkami, zasuwało do morza. Żywe! Żółwie zwykle wykluwają się grupkami, dlatego zaczęliśmy się rozglądać za rodzeństwem malucha.

- Tu jest kolejny! I jeszcze jeden! - odkryliśmy więc spory kawałek rodzinki.

Wzięliśmy maleństwa, by zanieść je do strażników parku. W obronie przed żerującym ptactwem i silnym słońcem. Urodziły się rano, zatem klosz nocy nie mógł już ochronić delikatnych ciałek przed upałem i palącym piaskiem. Być może wyschłyby na śmierć, zanim dotarłyby do chłodnych morskich fal.

- Dzięki, że przynieśliście je! Prawdopodobnie uratowaliście 3 żółwie! - powiedział strażnik.

Niestety, musieliśmy szybko spakować się, gdyż ostatni autobus przejeżdżający w okolicach parku mieliśmy o 7.30 rano… Droga jest nieziemsko wyboista i prawdopodobnie prowadzi na koniec świata, dlatego żadne inne pojazdy nią nie jeżdżą (no, czasem jakiś motor, ale o łapaniu stopa nie ma mowy).
Pożegnaliśmy się z przemiłą obsługą parku (jeden pan oddał nam na noc swój komfortowy namiot, żebyśmy nie musieli tracić czasu na rozkładanie naszego) i wsiedliśmy do zatłoczonego autobusu…
Pomimo różnych doświadczeń w Ameryce Południowej, nie przypuszczałam, że odcinek 25 km można pokonywać prawie 2 godziny. Ale okazało się, że można! Załoga autobusu składała się dwóch osób: kierowcy i człowieka-orkiesrty. Kierowca, jak wynika z jego roli, zajmował się prowadzeniem i zatrzymywaniem pojazdu. Człowiek-orkiestra wpuszczał ludzi, kasował pieniądze za przejazd, zapamiętywał kto gdzie wysiada, gwizdał, aby kierowca się zatrzymał dla któregoś pasażera i ładował bagaże na dach pojazdu. Marcina plecak waży ze 20 kg, został sprawnie wrzucony w biegu pojazdu na dach. Gdy zatrzymywaliśmy się zbierać ludzi, na dachu lądowały kolejne przedmioty: tuzin długich na 4m desek, opona od traktora, buraki, worek z cebulą, trzy worki ze zbożem… Człowiek-orkiestra mimo mizernej postury prezentował gromką krzepę - pewnie gdyby ktoś przyszedł na drogę z lodówką, również już w biegu autobusu wrzuciłby ją na górę.
W pewnym momencie w autobusie zrobiło się tak tłoczno, że nie było czym oddychać; mężczyźni zaczęli przenosić się do "luku bagażowego", czyli na dach. Marcin ochoczo zrobił to samo, twierdząc, że zawsze marzył o tym, by przejechać się na dachu autobusu czy pociągu.
W końcu przygodowej jazdy dotarliśmy do celu.

- Wiesz, oparłem się na dachu o jakiś worek i on zaczął się ruszać! - zaczął opowiadać rozentuzjazmowany Marcin.

- Jak to "zaczął się ruszać"? - spytałam.

- Normalnie… W środku był wieprz!

Okazało się, że oprócz zwierzęcia mój mąż i inni panowie mieli tam wiele atrakcji, bo musieli walczyć z gałęziami drzew i bić pokłony przed licznymi nisko zawieszonymi drutami wysokiego napięcia…
Zrobiliśmy zakupy w ulubionym sieciowym supermarkecie PALI, zaopatrując się tradycyjnie w duże zimne piwo z Gwatemali w cenie 2 dolary za 6 puszek - przed nami w końcu długa droga do San Jose.
Okazją dotarliśmy do skrzyżowania z drogą na granicę, na której szybko pojawił się autobus. Granica Peñas Blancas okazała się arcyciekawa. Bus zatrzymał się na środku ogromnego bazaru, gdzie człowiek nie bardzo ma pojęcie, co ze sobą zrobić. Poszliśmy więc za innymi i doszliśmy do ciasnej niebieskiej obrotowej bramki, za przejście którą pobierano opłatę "podatek miejski" wysokości dolara i wręczano kwitek z pieczątką.
Po przejściu bramki nadal nie było wiadomo, gdzie iść. Poszliśmy więc przed siebie, ale ludzie zaczęli za nami krzyczeć, że idziemy w złą stronę. Poszliśmy więc do budynków, które wyglądały jak stacja benzynowa i okazało się, że to właśnie jest administracja granicy.
Po odstaniu w kolejce, wypełnieniu karteluszek celnych i uiszczeniu opłaty wyjazdowej z kraju (2$ od osoby), "wylogowaliśmy się" z Nikaragui. Poszukiwanie sposobu na "zalogowanie się" do Kostaryki było nieco prostsze, ale nie można powiedzieć, że zupełnie łatwe, bo trzeba było minąć dworzec autobusowy, na którym intensywnie nagabywano nas na kupno biletu do San Jose za 12$ i przejść jakieś 700 m do administracji kostarykańskiej, przy której widniała bardzo długa kolejka, ale na szczęście do wyjazdu z kraju. Aby wjechać, podeszliśmy do innego okienka i od razu otrzymaliśmy kolejne paszportowe pieczątki.
Wyszliśmy poza teren graniczny z intencją łapania stopa. Jeszcze nie zdążyliśmy pomyśleć, gdzie staniemy, jak zatrzymał się przy nas jeep z dwójką radosnych ludzi.

- Jedziecie może w stronę San Jose? - spytaliśmy.

- Częściowo tak, w Liberii odbijamy na plażę.

- A możemy się z wami zabrać? - spytaliśmy. Liberia to jakaś 1/3 drogi.

- Jasne, tylko nie mamy z tyłu siedzeń, a łóżko…

Okazało się, że Miguel i Nastaja trzy miesiące temu wyjechali z Kanady z zamiarem dotarcia do Ziemii Ognistej i powrotu. Podróżowali jeepem, zaaranżowanym na mały domek: usunęli siedzenia, napakowali jeepa lodówką z prowiantem i bagażami, a na tym wszystkim położyli wygodny materac. Poprosili nas, żebyśmy ściągnęli buty i pozwolili wyłożyć się na swoim "łóżku". Innej możliwości niż położyć się z resztą nie było, bo materac był dość wysoko, ale był bardzo wygodny. Cóż za świetny sposób na podróżowanie! Miguel i Nastaja byłi zupełnie niezależni.

- Co robicie w życiu?

- Ja pracuję w firmie, która zakłada Internet i kablówki, a Nastaja sprzedaje kanapki w punkcie gastronomicznym - odpowiedział Miguel.

Przykra refleksja, że w Kanadzie zarabia się na tym takie pieniądze, że ludzi stać na to, by na rok czy dwa zrobić sobie przerwę w życiorysie, a w Polsce przy takich profesjach para nie mogłaby powiązać końca z końcem…

- Macie jakiś określony czas powrotu? - spytałam.

- Nie, jedynie limit pieniędzy, które mamy do wydania. Jeśli w Kostaryce okaże się dla nas drogo, zmykamy stąd szybko.

Wymieniliśmy wrażenia z naszych podróży. Nastaja opowiedziała nam o Gwatemali, którą zachwyciła się bardzo.

- Ludzie chodzą tam w tradycyjnych ubraniach i jest przepięknie! Też dużo wulkanów, jak w Nikaragui. A przy tym tak tanio! Jeszcze taniej, niż w Nikaragui! Wyobrażacie to sobie? Żyliśmy tam z tydzień za jakieś 10 dolarów!

Kanadyjczycy byli entuzjastami. Ludźmi, którzy potrafią się zachwycać, cieszyć i korzystać z osobistej wolności. Mieliśmy poczucie, że Nastaja i Miguel są naszymi znajomymi od dawna i że łączy nas z tymi ludźmi wiele. Odkryliśmy też, że zarówno oni, jak i my korzystamy z wolności i potrafimy zdecydować, czego w życiu chcemy, a nie podążać tylko za głównym nurtem. Stwierdziliśmy wspólnie, że wolność i umiejętność korzystania z niej to skarb. Wielu ludzi go ma, ale też niewielu ma odwagę z niego korzystać; są też tacy, którzy zaprzedają wolność dla pieniędzy czy prestiżu.

- Wolność to też odpowiedzialność - powiedziała Nastaja - przez to, że tak podróżujemy, za wszystko praktycznie bierzemy na siebie odpowiedzialność.

To prawda. Stara prawda, rozwijana z resztą przed laty przez Fromma w "Ucieczce od wolności" - ponoć łatwiej jest dać zniewolić się przez system polityczny czy utarty schemat życia. Ale czy takie życie ma smak?
W Liberii pożegnaliśmy się z Kanadyjczykami i szybko złapaliśmy kolejnego stopa, do przedmieść San Jose. Jechaliśmy tirem, który od 9 dni transportował baterie z Meksyku. Był ciężki i jechał wolno, a kierowca dużo palił i prawdopodobnie przez to miał problemy z gardłem.. Trudno było z nim rozmawiać.
Z przedmieść wzięliśmy już autobus do centrum i taksówką dotarliśmy do mieszkania Ezequiela. Otworzyła nam Chilijka z Couchsurfingu, witając nas informacją, że Ezequiel jest na imprezie i wróci późno. Dziewczyna zajmowała "nasz" pokój, ale powiedziała, że nie ma sprawy, bo wyjeżdża o 5 rano i jest już spakowana, po czym zadzwoniła do Ezequiela, poinformować go, że położy się spać w jego łóżku, bo przyjechali Polacy… Ezequiel wrócił grubo po północy, co nie przeszkodziło nam w niczym, by radośnie się przywitać, zjeść wspólnie kolejną kolację i przyjacielsko pogadać o tym i o owym. Śmialiśmy się, że przez nas Ezequiel stracił swoje łóżko, ale chłopak w sumie był dość zadowolony, że zamiast spać sam, położy się koło całkiem niczego sobie Chilijki…
Zobacz następny dzień ...

Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.

Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…

Zdobądź swój egzemplarz >>

 
Wtorek, 6 XII 2011, San Jose - Manuel Antonio
Marcin
Zrobiliśmy sobie Dzień Dziecka na Mikołaja J Poświęciliśmy dzień na przepakowanie plecaków, upranie ubrań, napisanie maili, obczajenie drogi… Taki normalny dzień organizacyjny. I na Dzień Dziecka zgoliłem brodę, bo już tak mnie gryzła, że od tygodnia ją wyrywałem palcami.
Postanowiliśmy pojechać do parku Manuel Antonio. Głębia porypania organizacyjnego miasta San Jose jest niezbadana. Nie dość że posiada 19 dworców, to jeszcze co chwilę zmieniają godziny i miejsca odjazdów autobusów. Kiedy pierwszy raz byliśmy w San Jose, otrzymaliśmy w informacji turystycznej książeczkę z rozkładem jazdy wszystkich autobusów ze wszystkich dworców w mieście. Żeby dostać się do parku Manuel Antonio trzeba pojechać do Quepos. Według książeczki, do Quepos jest mnóstwo autobusów z trzech różnych dworców. Na wszelki wypadek Magda zadzwoniła do pierwszego potwierdzić godziny odjazdu i okazało się, że w ogóle nie ma z tego dworca odjazdów do Quepos. Podobnie z drugiego a na trzecim odebrała tylko sekretarka. Oczywiście automatyczna z prośbą o pozostawienie wiadomości… W tej sytuacji Magda zadzwoniła do biura informacji turystycznej, gdzie przełączano ją trzy razy aż w końcu kobieta udzieliła informacji gdzie znajduje się właściwy dworzec, i że autobusy odjeżdżają co godzinę do 22:30. Zdecydowaliśmy się jechać o 17:30.
Ezequiel dostał pracę w Nikaragui dlatego poprzedniej nocy rozmawialiśmy o tym kraju. Pytał nas też o Polskę, co warto zobaczyć. Pokazaliśmy mu więc przez Google polskie góry, wszelkie parki narodowe i Bałtyk. Zaprosiliśmy go do Polski. A wychodząc z domu zostawiliśmy mu resztki pieniędzy z Nikaragui, jemu się teraz bardziej przydadzą.
Poszliśmy na wskazany dworzec autobusowy. Na miejscu okazało się, że autobus nie pojedzie o 17:30 jak nas poinformowano, tylko o 19:30. Czyli tracimy dwie godziny. Do Manuel Antonio docieramy dopiero o 22:30. Właśnie dlatego lubimy jeździć stopem. Przy stopie jesteśmy zdani na siebie, sami decydujemy czym jechać, gdzie wysiąść i z kim jechać, żeby było bezpiecznie. Autobusy nie dość, że zjadają pieniądze, to jeszcze nie wiadomo o której odjadą. Poza tym to właśnie w autobusie nas okradziono.
W każdym bądź razie dotarliśmy do Parku Narodowego Manuel Antonio późno. Za późno, żeby szukać noclegu. Wystarczająco późno, by iść spać. Wiedzieliśmy, że w Quepos, niedaleko parku jest możliwe rozbicie namiotu w dwóch miejscach. Zapytaliśmy w obu i nic. Zapytaliśmy chyba we wszystkich hostelach i hotelach przy drodze, czy możemy rozbić namiot przy posesji. I nic. Dotarliśmy pod hostel backpackerski, przy którym wedle wszystkich miejscowych można rozbijać namioty.

- Szukamy noclegu, mamy namiot, malutki, możemy przenocować?

- Nie, jest po 22:00. Rejestracja zamknięta.

- Nie będziemy sprawiać problemów, wszystkie napotkane przez nas osoby twierdziły, że możemy przy waszym hostelu rozbić namiot.

- Dla mnie możecie rozbić go wszędzie - powiedział stróż - ale musze zapytać szefa - po czym wyjął telefon.

- Nie odbiera. Poczekajcie, zadzwonię jeszcze raz.

Pół godziny później szef dalej nie odbierał telefonu. Za to stróż nocny przyniósł Magdzie telefon i pokazał, że cały czas słychać automatyczną sekretarkę. Magda wzięła telefon do ręki i oznajmiła sekretarce, że się rozbijamy, po czym odłożyła słuchawkę.
Poszliśmy w miły kącik posesji hostelu i pod daszkiem z widokiem na Pacyfik i park zaczęliśmy rozkładać manatki. Widocznie sekretarka przekazała szefowi, że się rozbijamy, bo oddzwonił do stróża.
- Dzwonił szef. Możecie zostać tu za darmo, ale musicie stąd iść przed piątą rano.
W sam raz, zdążymy zobaczyć park i jeszcze złapać stopa do granicy z Panamą. Tylko krótko będziemy spać, bo była już północ. Ale przynajmniej zaczyna się układać po naszej myśli ...
Zobacz następny dzień ...

Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.

Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…

Zdobądź swój egzemplarz >>

 
Środa, 7 XII 2011, Manuel Antonio - Estrella w Panamie
Marcin
Odkryte skarby: mnóstwo
- Hola, Magda! - krzyczy stróż. Pora wstać. Popatrzyliśmy na zegarek, była godzina 4:45 rano.
Zaczęliśmy się pakować, żeby stróż nie miał problemów, że wpuścił na teren hostelu jakiś ludzi. 20 minut później, umyci i spakowani ruszyliśmy z plecakami w stronę parku. Po kilkunastu minutach dotarliśmy pod hotel, w którym zostawiliśmy plecaki na kilka godzin, żeby nie chodzić z nimi po parku. Potem poszliśmy napić się kawy w dopiero otwartej piekarni i zaczęło świtać.
W drodze do parku przystanęliśmy na tarasie widokowym, z którego podziwialiśmy dziką przyrodę. Po drzewach biegały małpy białogłowe i kongo, a w powietrzu fruwały tukany i papugi. Potem poszliśmy plażą w stronę parku. Skręciliśmy z głównej drogi i… weszliśmy na starą, prawie całkiem wchłoniętą przez dżungle ścieżkę parkową, która przeżyła swoje po jakiejś ostrej ulewie. Kiedy ścieżka zupełnie zanikła i nie było możliwości kontynuowania wędrówki bez maczety, weszliśmy na teren parku prawidłowym wejściem.
W Manuel Antonio żyje wiele zwierząt takich jak jelenie, szopy, zielone żabki z widokówek, leniwce, małpy, tukany, jaszczurki, mnóstwo motyli i ptaków. Można je wszystkie zobaczyć łatwiej, jeśli się wynajmie przewodnika. Warto go "wypożyczyć", ponieważ każdy nosi ze sobą lunetę ze statywem. Każdy przewodnik zabiera ze sobą ręczniki dla swojej grupy, gdyby ktoś chciał skorzystać z kąpieli w Pacyfiku.
W parku można też uprawiać snorkeling. Tak było zaznaczone na mapie. Wzięliśmy więc ze sobą rurki i maski i ruszyliśmy oglądać rafy. No i to co było napisane na mapie i w przewodnikach nie pokrywało się w praktyce. Rafy są, nawet liczne. Zbyt liczne, żeby nurkować bezpiecznie. Woda jest zbyt mętna, żeby zobaczyć ryby. Fale są zbyt silne, by stabilnie utrzymać się pod powierzchnią wody. Jedna z fal była w stanie przenieść mnie kilka metrów wprost na wystającą z wody rafę. Kolejna fala też się mną pobawiła i przeciągnęła mnie po rafie. Pacyfik mnie chyba nie lubi, już drugi raz zadał mi rany. O ile twarz już prawie mi się zagoiła, o tyle teraz mam zjechane całe lewe ramię.
Park jest kopalnią skarbów. Cały teren zajmują skały z jadeitu. Zielone kamienie były niegdyś bardzo cenne zanim popularne stało się złoto. Amulety zrobione z kamieni miały mieć szczególna moc, bowiem miała się w nich znajdować część duszy wojownika. Kamienie były noszone na szyi Indian, a po ich śmierci były przepoławiane, jedną połowę składano do grobu a drugą przekazywano potomkom. Z jadeitu wytwarzano też przedmioty domowego użytku. Zabrałem ze sobą kilka zielonych kamyków.
Manuel Antonio jest trochę oszukany, bowiem poza beznadziejnym terenem do nurkowania ma też zaznaczonych na mapie kilka szlaków, którymi można się przejść. Większość jest albo w remoncie, albo została zamknięta lub wchłonięta przez dżunglę. Postanowiliśmy zredukować nasze niezadowolenie względem parku i po wyjściu odsprzedaliśmy bilety napotkanym ludkom w niższej cenie, co zarówno ich jak i nas uszczęśliwiło, a z odzyskanych pieniędzy Magda kupiła sobie pareo, czyli taką chustę, którą można wiązać na wiele sposobów i ułożyć z niej kobiece ubranie.
Zostawiliśmy za sobą park i złapaliśmy pięć stopów, które nas doprowadziły do granicy z Panamą. Z granicy zadzwoniliśmy do Marii, żeby po nas wyjechała. Odstaliśmy swoje w długich kolejkach salida/entrada i po otrzymaniu pieczątek wsiedliśmy do busa. Zadziwiająca była wszechstronność kierowcy. Kierowca jednocześnie prowadził pojazd, rozmawiał przez komórkę, rozmawiał z gościem od zbierania pieniędzy, wydawał resztę i reagował na pytania pasażerów.
Na przystanku Estrella czekała na nas Maria i zawiozła nas do swojego domu. Wszyscy radośnie nas powitali. Znów zapanowała rodzinna atmosfera ...
Zobacz następny dzień...

Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.

Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…

Zdobądź swój egzemplarz >>

 
Czwartek, 8 XII 2011, Estrella
Magda
 
Pospaliśmy porządnie.

- Macie ochotę na pomarańcze? - spytała Gina.

- Jasne, z twojego ogródka zawsze! - odpowiedzieliśmy.

- To zerwijcie ile chcecie, a potem idziemy do Marii na śniadanie.

Zjedliśmy tyle pomarańczy, ile mieliśmy wolnej przestrzeni w brzuchu, zostawiając małą rezerwę na ewentualne "coś jeszcze".
W domu Marii kręciło się mnóstwo osób. Gina po kolei przedstawiała nam kolejnych członków swojej rodziny…

- Dziś jest święto, Dzień Matki. Nikt nie pracuje i wszyscy spędzają ten dzień rodzinnie - wytłumaczyła nam.

Na kuchence stały dwa ogromne gary, w których gotowało się jedzenie w ilościach jak dla garnizonu wojska. Oprócz tego w miednicach przygotowane były warzywne sałatki, na stole stały dwa gigantyczne ciasta, a w przenośnej chłodziarce czekało nasze "śniadanie".

- Magda, to jest tamál, weźcie dwa. - powiedziała Maria.

Znana już nam z Nikaragui potrawa - kukurydziane zawiniątko w bananowym liściu. W chłodziarce było ich chybaze sto, każde o pokaźnych rozmiarach. Te tamale okazały się jednak cieplutkie i przepyszne. Placek zrobiony był tradycyjnie z młodej, zielonej kukurydzy, ale dzięki temu, że zawierał też cebulę, czosnek i słodką papryczkę, nie był wcale mdły.

- Jak robi się tamál? - zapytałam.

- Wszystkie składniki gotuje się na miękko, a potem mieli się przez maszynkę na jednolitą masę. Potem formuje się z tego kwadratowy placek, w którym ukrywa się kawałek mięsa. Placki zawija się w liść bananowca i przewiązuje sznureczkiem lub tasiemką z liścia. Potem całe tamale gotuje się jeszcze przez godzinę - wyjaśniła Maria.

- Koniecznie zamieszczę ten przepis na stronie - stwierdził Marcin.

- To napisz też, że tu w Panamie tę potrawę spożywa się tylko w Dzień Matki, w Boże Narodzenie i w Nowy Rok.

- Chyba dlatego, że jest taka pracochłonna. W Nikaragui jedzą tamál tylko w niedzielę, ale tamten nie jest taki smaczny, gdyż jest z samej kukurydzy, dość mdły.

Przyszły kolejne ciotki i kuzynki. Każda kobieta, która jest mamą, otrzymywała podarunki - i to bynajmniej nie tylko od swoich dzieci, ale też od innych kobiet. Nagle w pokoju znalazło się mnóstwo papierowych torebek i przez kilka godzin trwało przymierzanie otrzymanych w prezencie ciuchów, bielizny i biżuterii…
Zaczęliśmy się straszliwie nudzić. Nikt nie był chętny pojechać na plażę, ani w ogóle nigdzie ruszyć się. Stwierdziliśmy, że ci ludzie tylko siedzą w domu, jedzą i tyją. Wszyscy wyglądają jak napompowane muminki…  

- Chcemy gdzieś pojechać. Czy jakiś autobus jedzie na plażę?

- Nie, trzeba jechać samochodem.

- Czy coś ciekawego możemy tu z sobą zrobić?

- Możecie iść nad rzekę.

Nad rzekę było 20 minut, szło się polną drogą. Rzeka była bardzo czysta, ale płytka. Żyło w niej bardzo dużo małych rybek. Marcin wszedł do wody po kolana i rybki zaczęły obgryzać mu stary naskórek. Bardzo namawiał mnie na taki darmowy peeling, jednak nie skusiłam się, mimo reklamy. Poszukałam sobie miejsca o większym spadku wody, gdzie ryb nie było tak wiele, a można było miło schłodzić się i skorzystać z naturalnego hydromasażu. Minęło pół godziny naszych zabiegów kosmetycznych, jak znowu zrobiło się nudno…
Poszliśmy więc powrotem do domu Marii, gdzie wszyscy w dalszym ciągu siedzieli i jedli, i oglądali prezenty.
Spakowaliśmy komputer i poszliśmy na spacer w poszukiwaniu sieci. Siedliśmy pod jakimś centrum administracyjnym i staraliśmy się złamać hasło do sieci, ale nie udało się. Ponieważ zaczęło padać, przycupnęliśmy pod daszkiem z kartonem wina i krakersami i pisaliśmy zaległe relacje.
Gdy wróciliśmy do Marii, przybyło nowe towarzystwo. W tym dwie piękne dziewczynki, które jeśli nie osiągną w przyszłości rozmiarów swoich kuzynek i ciotek, będą pewnie rozchwytywane… Dziewczynki zarządziły, że czas na tańce i dały naprawdę niezły popis… Nie miały co prawda jeszcze biustu, ale praca ich bioder i ramion była imponująca - ruszały się lepiej, niż w Polsce dziewczyny ze szkół salsowych.  
Potem i my potańczyliśmy trochę i za nakazem Marii, degustowaliśmy w międzyczasie panamski rum. Piliśmy zdrowie naszych mam, które choć taki mają z nas pożytek, że dzięki naszym podróżom w zimie mają swoje święto. Ginie zachciało się iść na wiejską dyskotekę, chociaż na godzinę, ale odmówiliśmy towarzystwa, gdyż woleliśmy iść spać. Kręciło się nam już bardzo w głowach… 
Następny dzień...

Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.

Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…

Zdobądź swój egzemplarz >>

 
Piątek, 9 XII 2011, Estrella - Panama City.
Magda
Rano obudził nas szum. Był to jeszcze wczorajszy rum, który świstał nam w głowach.
Spakowaliśmy plecaki i zasiedliśmy do śniadanka, na które Gina ugotowała nam przepyszną jukę.

- Jak się sadzi jukę? - spytał Marcin. - Bo w Polsce tego nie mamy, a chętnie zasadziłbym.

- Trzeba wziąć kawałek świeżej łodygi i zakopć pod ziemię; ona puszcza korzenie, na których za jakieś 9 miesięcy pojawią się jadalne bulwy - Gina zniknęła za domkiem i od razu przyniosła kilka odpowiednio przyciętych patyczków. - Weźcie sobie do Polski, może wam wyrośnie. Tylko juka musi mieć ciepło.

- Spróbujemy.

Pożegnaliśmy się z rodziną Giny, a Maria podrzuciła nas do Panamericany. Koło 11-stej zaczęliśmy łapać stopa.
Bardzo szybko zatrzymał się nam… autobus.

- Wsiadajcie, to nie jest moja trasa, podrzucę was za David.

- Świetnie!

Pogadaliśmy chwilę o tym, że jesteśmy z Polski i o naszych podróżach.
Pan kierowca miał przywiązany przy wstecznym lusterku maleńki sandałek.

- To bucik pana dziecka? - zapytałam.

- Tak, najmłodszej córeczki. - odpowiedział kierowca, rzucając mi scyzoryk. - Odetnij go sobie na pamiątkę. Nazywam się Zapata, więc będziecie mnie lepiej pamiętać. ("Zapato" to po hiszpańsku "but", więc skojarzenie było bliskie).

Odcięłam uroczy bucik i przypięłam do plecaka. Pan dał nam jeszcze nowo wybitą monetę pół balboa oraz kalendarzyk. W odpowiedzi również zostawiliśmy kilka gadżetów, w tym obrazek Papieża, który sprawił panu wiele radości, został obcałowany i umieszczony w honorowym miejscu.
10 minut po pożegnaniu z panem Zapata, zatrzymała się czerwona Toyota, w której 40-letnia zakochana panamska para jechała na wakacje.

- Jedziemy do Santiago, jeśli wam po drodze, wsiadajcie.

Santiago to połowa drogi do Panama City, więc doskonale.
Para była dobrze wyedukowana, pani nawet studiowała w Barcelonie. Wypytali nas o konstytucję unii Europejskiej, stosunki międzynarodowe Europie i kursy walut.
Dostaliśmy po piwie, po butelce wody mineralnej, po kawałku pysznego piernika z bakaliami, Marcin dostał kawał domowej roboty szynki, którą wspominał cały dzień. Wyminęliśmy z 5 autobusów jadących do Panamy i przed drugą dotarliśmy do Santiago. Nic tylko jeździć stopem!
W Santiago łapaliśmy okazję najdłużej, bo jakieś 35 minut. Zatrzymała się ciężarówka, której kierowca widział nas już za David, tankował, jak my wsiadaliśmy do czerwonego auta. 
Kierowca kiedyś pracował jako przewodnik turystyczny, dlatego ma sentyment do wszystkich, którzy podróżują. Dziś pracuje w transporcie, zwożąc towar z portu w Colon. Pracuje intensywnie, bo po odbiorze towaru od razu wraca do granicy, co oznacza ponad 16 godzin w podróży, ale uśmiech nie opuszcza go ani na chwilę.

- Jesteś głodna? Weź sobie gruszkę. Mam też coś jak czekolada, tylko że z samego mleka. To można kupić tylko w moim regionie. I tu macie kruche ciasteczka ze szwajcarskiej piekarni. Są maleńkie, ale weźcie tyle paczek, ile chcecie - kierowca wykarmił nas i napoił, postawił nam jeszcze lody i orzeszki… - Jeśli ktoś jest gościem w naszym kraju i zachowuje się dobrze, każdy Latynos otworzy przed nim drzwi. Zapamiętaj! Jeśli się uśmiechasz i mówisz jeszcze po hiszpańsku, każdy będzie dla ciebie miły! - wyjaśnił.

Kierowca nazywał się Jamie Morales i miał bardzo bezproblemowe podejście do życia.

- Moja żona ma 30 lat, wiesz? To nasza córeczka - pokazał nam zdjęcie.

- Ile ma pan dzieci?

- O! Bardzo dużo! I z różnymi kobietami. Bo ja nie lubię kłócić się z kobietami, więc jeśli mają mi coś do zarzucenia, to sobie idę. Po co wszyscy mają być nieszczęśliwi? Jak kobieta idzie do marketu i wiem, że chwilę jej nie będzie, pakuję manatki i znikam.

Przypomniał mi się kawał, jak w pewnej prowincji kobiety rodziły dzieci jedna po drugiej
i wszystkie zgłaszały dzieci do urzędu, mówiąc, że ojcem jest Jasiek Cebula. W końcu zaproszono Jaśka, żeby wyjaśnił, jak to możliwe, że ma dzieci z tyloma kobietami z różnych wiosek.

- Panie, ja mam motor! - odpowiedział Jasiek.

Nasz kierowca miał dwie ciężarówki, więc moce przerobowe mógł mieć jeszcze lepsze…
Dotarliśmy w przemiłej atmosferze z tym zadowolonym z życia sześćdziesięciolatkiem do przedmieść Panama City.

- Możecie mi wysłać kartkę z Polski, jak już będziecie w swoim kraju?

Obiecaliśmy to uczynić. Pan Jaime wyściskał nas, a mnie też wycałował sowicie. Pożegnaliśmy się i autobusem dotarliśmy pod Hotel Veneto, skąd już blisko do mieszkania Damiana. Nie wiedzieliśmy do końca, czy jest w domu, bo nie mieliśmy okazji sprawdzić maila od kilku dni, ale na szczęście był i na nas czekał. Powiedzieliśmy Damianowi, że zdjęcie zrobione z jego balkonu dostało nagrodę w konkursie fotograficznym Nikona i "Poznaj Świat", zdaliśmy koledze szybką relację z podróży i padliśmy ze zmęczenia na wielkim łóżku luksusowego apartamentu.

Książka jest w 100% autentyczna. Jest to opowieść, która wydarzyła się naprawdę autorom książki.

Czytelnik książki zapozna się z realiami życia w innych krajach, przeżyje wraz z autorami mnóstwo przygód, a być może (taki jest cel autorów) spojrzy w głębie własnego serca i stanie twarzą w twarz z własnymi marzeniami. Podróżnicza fabuła książki jest pretekstem do pokazania, że każde marzenie jest w zasięgu ręki, a jego spełnienie może być ogromną radością. Wystarczy zdecydować się zrobić pierwszy krok…

Zdobądź swój egzemplarz >>

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Tańce wśród Piratów" - do Panamy
Komentarze (3)
MF
Michał Faflik
22 kwietnia 2013, 08:10
Strasznie to jest słabo napisane..., jak przymusowe wypracowanie gimnazjalisty na zadany temat. Szkoda... ...Straszna składnia jak na kogoś kto ocenia czyjś język na poziom ginazjalisty...
L
Los
21 kwietnia 2013, 06:20
Każde marzenie jest w zasięgu ręki ...Jedna z największych bzdur jakie zdarzyło mi sie przeczytać.
M
M.R.
20 kwietnia 2013, 18:59
Strasznie to jest słabo napisane..., jak przymusowe wypracowanie gimnazjalisty na zadany temat. Szkoda...