W balonie nad Kapadocją. Na tej wysokości miękną najwięksi twardziele
Kapadocja słynie z chrześcijańskich zabytków, miast wtulonych w skalisty krajobraz i wyśmienitej kuchni. Ale tym, co przyniosło jej największą sławę, są balony na gorące powietrze, które przez ponad 250 dni w roku - gdy tylko pozwalają na to warunki pogodowe - tworzą na ziemi i niebie jedyny w swoim rodzaju spektakl. Lot takim balonem to niezwykłe przeżycie, ale w zawieszonej kilometr nad ziemią gondoli, miękną najwięksi twardziele.
Pogrążoną we śnie Kapadocję, zamiast promieni słońca, budzą rozbłyski ognia. Unoszą się w powietrzu jak duchy i rozświetlają skalne formacje, które swoimi kształtami nasuwają na myśl najdziwniejsze skojarzenia. Przypominają o tym samym ogniu, który przed wiekami ukształtował tę tajemniczą, różnorodną i ze wszech miar zaskakującą krainę. Tym razem jednak nie jest to ogień lawy i popiołów wyrzucanych przez pobliskie wulkany, ale blask propanowych palników, które unoszą w górę dziesiątki - jeśli nie setki - balonów na rozgrzane powietrze.
- Dlaczego balony? - pytam Fatiha, naszego przewodnika. - To kwestia malowniczego krajobrazu, który najlepiej oglądać z powietrza - odpowiada.
Po co budować domy, skoro można je wydrążyć w skale?
Fatih ma rację. Krajobraz Kapadocji jest tak wyjątkowy, że wprawia w osłupienie każdego turystę, nie ważne czy przyjeżdża z Japonii, Stanów Zjednoczonych czy Polski. Owo zdumienie bierze się z osobliwych - rzadko spotykanych w innych częściach świata - formacji skalnych, które powstały z ognia, wody i fantazji natury. Najpierw wybuchy wulkanów, które przykryły okolicę warstwami popiołów, później wody opadowe, powoli ale wytrwale obniżające poziom gruntu i pozostawiające to, czego wypłukać nie były w stanie - skalne wierze, kolumny, stożki, grzyby, kominy, piramidy… (katalog tych kształtów jest obszerny). Właśnie te wyjątkowe, jakby z innej planety, formy skalne zdecydowały o charakterze i historii Kapadocji. Miękki tuf wulkaniczny, łatwo poddający się obróbce przy pomocy młota i dłuta, zachęcał miejscową ludność do drążenia w skalnych stożkach mieszkań, a nawet podziemnych miast. Po co budować domy, skoro można je wydrążyć?
Balony w epoce turystycznych podróży w kosmos i samolądujących rakiet
Z każdą minutą w powietrzu unosi się coraz więcej balonów. Gdy tylko jedne wystartują, na ich miejscu pojawiają się kolejne. Obsługa musi się jednak spieszyć, bo wschód słońca jest bliski, a kiedy jego pierwsze promienie dotkną skalnych wież, wszystkie balony muszą być już w powietrzu. Ale przygotowanie balonu na podniebną podróż nie jest wcale prostą sprawą. Najpierw olbrzymie wentylatory wtłaczają do poliestrowych czasz zimne powietrze, aż częściowo wypełni ono powłokę. Wtedy do akcji wkraczają propanowe palniki, które błyskawicznie rozgrzewają gęste powietrze wewnątrz balonu, stawiając go do pionu. Dopiero gdy czasza balonu unosi się w górę, przechylając znajdujący się do tej pory w pozycji poziomej kosz, można zobaczyć ogrom tego podniebnego statku. Zasada działania balonu jest tak prosta i subtelna, że budzi romantyczne skojarzenia, zwłaszcza w epoce turystycznych podróży w kosmos i samolądujących rakiet.
W miarę jak kolejne balony napełniają się gorącym powietrzem, czekający na swoją kolej, trochę jeszcze zaspani turyści, rozgrzewają się świeżo parzoną kawą. Odruchowo też sięgam po kubek, ale w mojej głowie pojawia się perspektywa pełnego pęcherza w koszu zawieszonym tysiąc metrów nad ziemią. Szybko zmieniam zdanie, co zresztą wychodzi mi na dobre, bo kilka minut później obsługa naszego balonu kończy napełnianie i zaprasza nas do kosza. Gondola składa się z trzech segmentów, które mogą pomieścić 24 pasażerów i czterech członków załogi (w koszu balonu nie ma miejsc siedzących, lata się na stojąco). Gdy wszyscy są już w środku, jeden z mężczyzn tłumaczy, jak zachować się w wypadku awaryjnego lądowania (cokolwiek miałoby to znaczyć). Kilka minut później odrywamy się od ziemi.
Kapadocji nie da się przewidzieć
Chociaż w Kapadocji jestem dopiero drugi dzień, zdążyłem się już przekonać, że kraina ta ma do zaoferowania znacznie więcej, niż to, o czym można przeczytać w internecie. Nie jest oczywiście tak, że znajdziemy w nim nieprawdziwe albo niepełne informacje. Chodzi mi po prostu o to, że Kapadocji nie da się przewidzieć. Atmosferę tej krainy można bowiem poczuć jedynie na własnej skórze i w dodatku nie od razu (tak przynajmniej było w moim przypadku). Nie wyjście z samolotu, nie pierwszy nocleg, nie pierwszy posiłek, ale dopiero odwiedziny w podziemnym domu, rozmowa z mieszkającą w nim kobietą i wypicie tureckiej kawy sprawiły, że poczułem do tej krainy chemię.
Coś z Boskiego pierwiastka
Najważniejsze było jednak zetknięcie z trochę dziwnym, z jednej strony księżycowym i tajemniczym, z drugiej - egzotycznym i intrygującym krajobrazem. Ta surowa, ale sprzyjająca kontemplacji kraina ma w sobie coś z Boskiego pierwiastka. Nic dziwnego, że podziemne, wciśnięte między skały mieszkania, zostały tak chętnie zaadoptowane przez chrześcijańskich mnichów, którzy - szukając schronienia przed prześladowaniami, ale także wyciszenia i atmosfery sprzyjającej modlitwie - dali początek życiu monastycznemu.
Wczytując się w historię Kapadocji, ale również śledząc wydarzenia opisane w Dziejach Apostolskich, można odnieść wrażenie, że cała środkowa Turcja były dla chrześcijaństwa czymś znacznie więcej, niż tylko obszarem misyjnym. I choć dziś nad Kapadocją pięć razy dziennie śpiew muezina wzywa muzułmanów do modlitwy, a wieże minaretów wyrastają w każdej, nawet najmniejszej miejscowości, to podziemne kościoły - obecnie poddawane ochronie i renowacji - przyciągają turystów, budzą zachwyt i przypominają, że chrześcijaństwa nie da się tak po prostu wykorzenić i zamazać.
Potwór w kraterze Argaeusa
Coraz mocniej uświadamiam sobie, jak wdzięcznym i subtelnym igraniem z grawitacją jest lot balonem. W powietrzu nie mamy do czynienia z zaawansowaną elektroniką, a mimo to balon unosi się w sposób całkowicie nieodczuwalny. O tym, że z każdą sekundą nabieramy wysokości, świadczy coraz mniejszy i bardziej odległy krajobraz na powierzchni ziemi. W koszu balonu nie odczuwa się przeciążeń ani turbulencji. Wynika to zarówno z surowych obostrzeń, które pozwalają na latanie balonem tylko przy dobrej i bezwietrznej pogodzie jak również z zasad fizyki, która "zadbała" o to, by zmiana wysokości dokonująca się wyłącznie za pomocą podgrzewanego powietrza w czaszy balonu, odbywała się w sposób płynny i łagodny. Wznoszeniu nie towarzyszy nawet najmniejsze szarpnięcie, którego doświadczyć można choćby w windzie. Wszystko odbywa się w bezgranicznym spokoju, przerywanym jedynie huczeniem propanowego palnika, którego ciepło co kilkadziesiąt sekund grzeje w głowę. Wewnątrz balonu, na szczycie wysokiej na siedem pięter czaszy, "Smiley Face", jakby nie zwracając uwagi na gorące powietrze i wysokość, irytująco wystawiając język, spogląda na pasażerów i załogę.
Balon jest całkowicie zależny od kaprysów pogody. Nie ma sterów, turbin ani silnika i leci tam, dokąd kierują go ruchy powietrza. Pilot musi zachować szczególną ostrożność, gdy wokół niego znajdują się inne balony, co w przypadku lotów nad Kapadocją jest normą. Doświadczona załoga nie ma jednak najmniejszych problemów ze sterownością. Piloci śmieją się, żartują, nie tracąc przy tym koncentracji. Co jakiś czas sprawdzają parametry lotu, dodają gazu i kontaktują się po turecku przez radio.
Niespodziewanie, zza pobliskiego wulkanu, wychyla się tarcza wschodzącego słońca. Chociaż znajdujemy się w odległości 30 kilometrów od góry, wydaje się, jakby była tuż obok. Ten pokryty śniegiem i lodem czterotysięcznik to Argaeus (starożytna nazwa wulkanu Erciyes Dağı), którego poszarpany wierzchołek wygląda złowrogo, nasuwając skojarzenie z paszczą potwora. Nic dziwnego, że kapadockie legendy wspominają o dzielnym wojowniku - znanym w chrześcijaństwie jako święty Jerzy - który pokonał smoka (a konkretniej węża, bo w Turcji smoków nie znano). Jeśli ten potwór gdzieś tu żył, to na pewno w kraterze Argaeusa.
Po kilkunastu minutach pilot informuje pasażerów, że balon znajduje się na wysokości 1100 metrów. Nieśmiało wyglądam za krawędź kosza. Czuję jak uginają się pode mną nogi, a palce dłoni do białości zaciskają na gimbalu, w który wpięty jest smartfon. Dziękuję sobie w myślach, że nie wypiłem przed lotem kawy. Uczucia zawieszenia w pustce, od której oddziela jedynie cienka ściana plecionego kosza, nie da się porównać z niczym innym. W czasie lotu balonem dosłownie dotyka się nieba.
Tam, gdzie krajobraz i architektura zlewają się w jedno
Fatih miał rację - dopiero z góry można zobaczyć, w jak finezyjny sposób natura ukształtowała Kapadocję. Z lotu ptaka obserwujemy pobliskie wulkany i bezleśne półpustynne przestrzenie, śledzimy koryta rzek i strumieni, które przez wieki wypłukiwały miękki tuf wulkaniczny, pozostawiając skalne stożki, często zamieniane w mieszkania. Nieraz są między nie wciśnięte całe miasta, a uchwycenie, gdzie kończy się skała, a zaczyna budynek, jest wyzwaniem.
Jednym z takich miast jest pobliskie Göreme, położone niemal pośrodku Wyżyny Anatolijskiej. Miejscowość ta, choć otoczona księżycowym krajobrazem, jest tak urokliwa, że przechadzając się jej stromymi i krętymi ulicami, szybko zapominamy o panującej wokół surowości. Skalne domy oraz malowniczo położone hotele i przytulne restauracje - często mieszczące się pod ziemią - nadają temu miejscu niepowtarzalny charakter. Göreme to jedno z miast, w których zlewają się elementy krajobrazu i architektury. Nie są to jednak jego jedyne zalety.
Turecka kawa i herbata. Do ulepku im daleko
W Göreme i pobliskich miastach - Ürgüp i Mustafapaşa - nie tylko prześpimy się pod ziemią. Skosztujemy w nich również lokalnej kuchni, która zaspokaja nawet najbardziej wybredne podniebienia, nie czyszcząc przy tym portfela. Do najbardziej tradycyjnych tureckich potraw należą mięsa (przede wszystkim baranina), aromatyczne sery, sarma (mięsny farsz zawijany w liście winogron), pide (placki w kształcie łódki z dodatkiem warzyw, mięs i serów) oraz podawany w glinianym naczyniu (kelner otwiera je w widowiskowy sposób) testi kebab. Każdy kto odwiedza Turcję, musi również koniecznie spróbować sütlaç, czyli tradycyjnego deseru składającego się z ryżu i mleka. Być może nie brzmi to zachęcająco, ale podane w glinianej miseczce danie wygrywa z każdą, nawet najbardziej wyrafinowaną słodkością. Kto chce spróbować czegoś bardziej wyszukanego, może skorzystać z oferty restauracji typu "tasting menu" serwujących najbardziej wykwintne dania i wina. Po każdym posiłku warto napić się tradycyjnej tureckiej herbaty lub kawy, które - wbrew obiegowym opiniom - wcale nie przypominają ulepku, są natomiast aromatyczne i wyraziste.
Lot wśród "zaczarowanych kominów"
Lot balonem trwa około godzinę. Trudno jednak dokładnie oszacować spodziewaną długość podniebnej podróży, bo lądowanie to niemal zawsze loteria. Wystarczy choćby niewielki podmuch wiatru, by opadający statek, zamiast osiąść na polu, wpadł na drzewa lub skały. Mniej więcej właśnie taka myśl pojawiła się w mojej głowie, gdy nasz balon - ku uciesze załogi i zdumieniu pasażerów, z tym samym irytującym wyrazem "Smily Face" na czaszy - wleciał w wąską dolinę, wypełnioną skalnymi kolumnami. Chylę czoło przed pilotem, który, regulując jedynie wysokość, z chirurgiczną precyzją manewrował napełnionym gorącym powietrzem olbrzymem wśród znajdujących się na wyciągnięcie ręki skał - słynnych "zaczarowanych kominów".
Nazwa ta odnosi się do charakterystycznych dla Kapadocji form skalnych, składających się z kolumny, "nakrytej" tufowym stożkiem. Budowa tych skał zdradza genezę ich powstania. Gdy w odległej prehistorii pobliskie wulkany wyrzucały w powietrze chmury popiołów, opadały one na znajdujący się między nimi obszar. Niektóre popioły były twardsze od innych. Gdy na twardszą warstwę spadała wyrzucona przez wulkan skała, zaczynał się osobliwy proces "ochraniania" przez nią wszystkiego, co znajdowało się poniżej. Deszcz bowiem z łatwością wypłukiwał miękki grunt dookoła, zostawiając najpierw tufowy stożek z twardszej warstwy tufu, który następnie ochraniał kolejne, miększe warstwy, tworzące kolumnę. Gdy znajdujący się na jej szczycie "ochroniarz" spadał w dół, kres tufowej iglicy stawał się kwestią czasu. Większość formacji jednak przetrwała, a ich wygląd (kolumna z czymś w rodzaju kapelusza) był tak osobliwy, że zaczęto je nazywać "zaczarowanymi kominami".
Ponieważ lądowanie wśród "zaczarowanych kominów" okazuje się niemożliwe, pilot po raz ostatni podnosi balon w górę, aż ten wpada w strumień powietrza, który przenosi go na pobliskie pola. Tam, jak gdyby nigdy nic, osiada na przyczepie pickupa.
Kapadocja słynie z chrześcijańskich zabytków, miast wtulonych w skalisty krajobraz i wyśmienitej kuchni. Ale tym, co przyniosło jej największą sławę, są balony na gorące powietrze, które przez ponad 250 dni w roku - gdy tylko pozwalają na to warunki aerodynamiczne - tworzą na ziemi i niebie jedyny w swoim rodzaju spektakl. Nic dziwnego, że gdy pasażerowie po udanym locie opuszczają kosz balonu, biją brawa. W końcu taka przygoda - choć stosunkowo bezpieczna i przewidywalna - sprawia, że w zawieszonej kilometr nad ziemią gondoli, miękną najwięksi twardziele.
Skomentuj artykuł