Ziemia niczyja

(fot. evantravels / Shutterstock.com)
Małgorzata Golik

Całą historię można zawrzeć w jednym stwierdzeniu: odmienność odpycha. Przy wzajemnym poznaniu zawsze powstaje bariera rasy czy wyznania. Kolor skóry stał się jednak na przestrzeni lat zbyt oczywistym wyznacznikiem odmienności - jest łatwo widoczny, a przez to banalny. Dlatego nowym kryterium "inności" stała się mentalność.

Kulturę Aborygenów zestawiono z cywilizacją, która do nich przyszła i zmusiła do zmiany przyzwyczajeń, opuszczenia rodzinnej ziemi. Biali zajęli najlepsze miejsca do życia w tym nieprzychylnym klimacie, zostawiając autochtonom spalone słońcem pustkowie - nicość.

Dla wielu ludzi "Aborygeni są jak dzieci": rzucą w ciebie butelką bez powodu, okradną, a do tego śmierdzą. Rdzenna ludność to dla mieszkańców Sydney gwałty, pobicia, liczne wykroczenia zapełniające policyjne raporty. Aborygeni nie rozumiejąc kolorowego jak z okładek magazynów świata, który im przywieziono i narzucono, osadzeni nakazem władz w maleńkich wsiach, tworzą społeczności kontrolowane przez lokalną policję. Niektórzy mogą żyć w wyznaczonej w mieście dzielnicy, jaką jest np. Redfern w Sydney. Zamieszkiwane przez nich domy wyglądają, jakby przetoczyły się przez nie ciężkie bitwy: wybite szyby w oknach, czarne wnęki i rozpadliny w murach powiewają strzępami szmat i gazet, zaparkowane na ulicach samochody rdzewieją. Widoczne są miejsca po palonych ogniskach, a zacienionymi ulicami tego współczesnego getta przechodzą słaniający się na nogach pijani mieszkańcy. Nikt nie zapuszcza się do tych dzielnic. Mimo to Aborygeni chodzą w grupach, boją się przebywać na ulicy w pojedynkę. Chudzi, brudni, otumanieni biedą i alkoholem ludzie siedzą na przydomowych werandach. Kątem oka widać w niewielkiej odległości zielony park i srebrne, wysokie wieże "City" znamionujące jednocześnie dobrobyt i radość.

DEON.PL POLECA

W miejscach, gdzie biali pobudowali swoje miasta, kiedyś była pełna znaczeń i niewidzialnych ścieżek ziemia Aborygenów. Wszystkie elementy krajobrazu przesycone były sacrum i niosły przekaz o Czasie Snu. Ziemia była święta i stanowiła łącznik pomiędzy żyjącymi, a zmarłymi przodkami. Autochtoni są cisi w swoim proteście, nie mówią, nie tłumaczą. Może dotknięte zachodnią cywilizacją nowe pokolenia nie pamiętają i nie wiedzą, na czym polega ich własne prawo do tej ziemi. Biali to problem, z którym po prostu trzeba żyć. Rejestrują ten fakt i funkcjonują bez prób naprawy rzeczywistości, bez głosu sprzeciwu. Można nimi manipulować, gdyż wierzą w obietnice. Łatwo też ich kupić wypłacanymi regularnie zasiłkami. "Tylko żeby się nie pojawiali" brzmi zbiorcza modlitwa białego społeczeństwa. Zapomogi socjalne są rodzajem nagrody, za to, że zostają we własnych dzielnicach i wsiach. Na odludziu i w milczeniu. Niech trzymają swoje problemy, dramaty, rozróby i biedę poza widokiem białych Australijczyków i turystów. Nikogo nie obchodzi, co dzieje się w tych społecznościach ogarniętych potrzebą picia, palenia, oglądania telewizji i kupowania niepotrzebnego "badziewia" w supermarketach. Tylko te elementy udało im się uszczknąć z dobrodziejstw nowej kultury.

Skazani na wykluczenie

Patrząc na nich trudno powiedzieć, w jakim są wieku. Prowadzony przez nich styl życia widocznie wpływa na ich wygląd. Dwudziestolatkowie z powodu picia i zmartwień wyglądają na przynajmniej dziesięć lat starszych. Szlabany i strażnicy oddzielają ich we wszystkich częściach kontynentu od raju, który sobie tu stworzyli bogaci biali. Ci ze smutkiem patrzą na niezasymilowanych, półdzikich ludzi, którzy dla własnego dobra nie mogą za siebie odpowiadać, gdyż nie umieli przystosować się do "normalnego", wzorowego białego społeczeństwa. W ich oczach Aborygeni są nieokrzesani, zdolni do wszystkiego i w związku z tym skazani na niechęć społeczeństwa.

Obie istniejące kultury są jak ogień i olej wlane do szklanki. Wymieszane stanowią niemal jednorodny płyn, ale gdy ruch ustaje rozdzielają się na dwie oddzielne, choć współistniejące substancje. Białych ta sytuacja frustruje, Aborygenów powoli wyniszcza i zabija. Od początku niewiele o nich wiedziano. Poznano ich mity i pieśni, rozpisano kosmogonię. Ich dzieje zapisane jednolitą ciągłością, bez dat, jawią się naszej wyobraźni, jako czas wegetacji, a nie płynnej ewolucji. Nie udało się do tej pory poznać ich mentalności, swoistego innego spojrzenia i interpretowania świata. Statystyki i sztywne słupki danych nie układają się w spójny obraz. Mimo to nasza wiedza o Aborygenach zamyka się w tym, co pokazują raporty. Odizolowani w swoich rezerwatach reagują szowinizmem na szowinizm. "Nie chcemy was u siebie, jeśli wy nie chcecie nas" mówią, gdy media nagłaśniają sprawę przekroczenia narzuconej im granicy. Kończy się to kłótnią, krytycznymi nagłówkami i procesem o odszkodowanie za wjazd na teren ich ziemi. Nie ułatwia to dotarcia do nich, nawet tym, którzy chcieliby poznać ich kulturę. Jednak w rezerwatach gniew jest stłumiony, zgaszony i okazjonalny.

Na ulicy można Aborygena ominąć, ale w markecie ścieżki się przecinają. Istnieje wyraźna, choć niewyartykułowana segregacja przestrzeni państwa na "naszą" i "waszą", a każde spotkanie jest nierówne: jak obywatela z podobywatelem. Białym przeszkadza ich cierpki, duszny zapach, brud na ubraniach, bose stopy, głośne zachowanie, gardłowy i mocny śpiewny język. Są dla nich zbyt hałaśliwi, nonszalanccy. Można powiedzieć, że Aborygeni są "niewidzialni". Mimo, że negatywnie odbierani, nie są przez społeczeństwo postrzegani jako jego część. Choć irytują ludzi, ci wolą jednak zachowywać się jakby problem ich nie dotyczył.

Biali odwracają głowy, patrzą niewidzącym spojrzeniem, zgadzają się by autochtoni przechodzili przez trawnik, choć obok znajduje się ścieżka, godzą się na leżenie upitych na trawie i proszenie o pieniądze przechodniów. Aborygeni snują się tak jakby nie mieli celu, na pograniczu spaceru i włóczęgostwa, poruszają się wolniej niż otaczający ich świat. Miejsca są różne, ale zachowania te same: siedzą, palą papierosy, popijają piwo wpatrzeni w jakiś punkt przed sobą pogrążeni w półśnie. Kiedy rozmawiają nie mają w zwyczaju patrzeć rozmówcy w oczy, jakby się bali. Mówią: "Biali komunikują się okiem do oka. My komunikujemy się sercem do serca i umysłem do umysłu. W ten sposób można usłyszeć wewnętrzny głos człowieka, jego duszę". Mateusz Marczewski tłumaczy, że w ich kręgu kulturowym milczenie jest częścią rozmowy, trwa prawie cały czas, rozmowa w większości wypełniona jest ciszą. Czas pomiędzy pytaniem, a odpowiedzią może trwać dłużej niż sama odpowiedź. Dla nas kilkusekundowa cisza to przejaw niewiedzy. Autochtoni zmuszeni jednak do udzielenia odpowiedzi, "przyciśnięci do muru" zawsze powiedzą "tak". Zwykle nie rozumieją tego, co się do nich mówi, słabo znają angielski. Nie przejawiają też na ogół zbytniej uprzejmości.

Potencjalnie to stosunek do przedmiotów i przestrzeni mógłby być pomostem między dwoma kulturami. Jest jednak w tym wypadku barierą. Niezwykły sposób życia Aborygenów wprowadza wszędzie nieład porozrzucanych drobnych przedmiotów, papierków, śmieci, plam wilgoci od częstych splunięć. Swoje otoczenie podporządkowują potrzebom, a nie wyglądowi. Przedmioty są ułożone wokoło, gdy mają określone funkcje, a jeżeli nie są potrzebne to są rozrzucone tak, żeby nie przeszkadzały. Tak jest w miastach i rezerwatach. Wioski aborygeńskie, pełne niepotrzebnych przedmiotów, z prowizorycznymi domami zbudowanymi z blachy falistej, to "przestrzeń, w której nie istnieje ani pełna cywilizacja, ani niezakłócona przez człowieka przyroda". Sterty gratów przed wejściem, krzesła, dziurawe garnki, kartony, szmaty, podarte worki i butelki, potłuczone szkło. Wokół domu mnóstwo dzieciaków i oswojonych psów dingo. W chacie materac i telewizor, odrapane ściany, wybite szyby zasłonięte dyktą lub kartonem. Pracownicy socjalni mówią: "To jest po prostu inna mentalność. Nie mają kulturowego nawyku właściwego obchodzenia się z przedmiotami". Dwieście lat obecności białego człowieka zdołało mimo to zmienić w pewnym stopniu aborygeńskich mężczyzn: są delikatniejsi, częściej piją. Kobiety mimo cierpień i zmęczenia są w dalszym ciągu mocne, "wykute z twardego jakby materiału".

Historia opowiedziana w obrazach

W ciągu tysięcy lat Aborygeni wypracowali technikę tworzenia obrazów, które czytało się znak po znaku, jak otwarty tekst. Najstarsze malowidła naskalne mają podobno czterdzieści tysięcy lat. Z uwagi na to, że Aborygeni nie znali słowa pisanego, malunki były nośnikiem tożsamości. Starsi kreśląc obrazy, śpiewając i tańcząc opowiadali kolejnym pokoleniom o zamierzchłych wydarzeniach. Ktoś potrafiący narysować przypowieść i opowiedzieć ją zapewniał jej dalsze trwanie, utrzymywał ją przy życiu. Proste wzory ułożone z kropek bardziej przypominają mozaikę, niż konkretny obraz. Ich potomkowie, wodząc palcami po punktach relacjonowali rzeczywistość, która się z nich układała, a historia zapisana kropkami ożywała. W 1971 roku po raz pierwszy przypowieść zastrzeżoną dla ludzi z klanu opowiedziano publicznie (malując na ścianie budynku) i zapisano ją trwale, jako malowidło. Po tym wydarzeniu nastąpiła ekspansja zainteresowania malarstwem aborygeńskim, biali zaczęli je masowo kupować, choć zawarte w nim konkretne opowieści klanowe były dla nich niejasne.

Aborygeni formalnie traktowani byli jak ludzie drugiej kategorii do roku 1967, kiedy to zakończył się długi proces nadawania im obywatelstwa. Prawnie są więc równi białym, ale nie ułatwia to wcale skomplikowanego procesu asymilacji. Prawa białych i rdzennej ludności są inne. Gdy przyjezdni zachwycili się głębią mistycznych obrazów, autochtoni zaczęli zakładać stowarzyszenia i zarabiać na życie malując. Wyczuwając koniunkturę rynku przestali malować obrazy o konkretnym znaczeniu - turyści kupowali, co popadło: malunki przedstawiające najpilniej strzeżone tajemnice klanowe i przypadkowo postawione kropki i kółka na płótnie.

Warto przypomnieć też proces zdobywania przez Brytyjczyków ziem Aborygenów, który polegał głównie na eksterminacji autochtonów. Sposób podboju północy Australii był już wcześniej sprawdzony - tak samo bowiem zdobywano dla imperium tereny Afryki. Oparto się przy tym na doskonale funkcjonującym mechanizmie pozyskiwania przychylności jednego klanu i dokonywania jego rękoma najkrwawszych mordów na sąsiednich klanach. Ci, którzy przetrwali pogromy i rzezie zastanawiali się, w jaki sposób walczyć z najeźdźcą. Starszyzna klanowa nie potrafiła znaleźć rozwiązania zaistniałej sytuacji w kodeksie "Madayin", który był jednocześnie zbiorem zasad i religią, źródłem nauki o moralności i mężności wojowników w walce; zespołem praw przenikającym życie duchowe i codzienność. Jednak stwórca aborygeńskiego świata, Wanarr, nie przewidział taktyki białych. "Madayin" okazał się w tej sytuacji kodeksem niewystarczającym. Atakowani mieszkańcy powołali wówczas do życia pewien rodzaj partyzantki unikającej bezpośredniej konfrontacji, która ze wzglądu na broń białych skończyłaby się masakrą. Zastosowali wielomiesięczną kampanię - zabijali konie i bydło wroga, a kiedy nadarzyła się okazja również ludzi. Przyniosło to skutek, gdyż biali opuścili wtedy zagrożone aktywnością Aborygenów tereny. Najeźdźcy zmienili swoją taktykę. W miejsce wojskowych przyszli misjonarze pokazując, że to ich Wielki Stwórca - chrześcijański Bóg jest prawdziwy, a nie Wanarr, w którego dotychczas wierzyli autochtoni. Kiedy bóg Aborygenów stracił swoją moc, świat, który stworzył także się skończył. To przekonanie ostatecznie odebrało rdzennym mieszkańcom Australii siły do walki.

Skradzione pokolenie

W pierwszych latach XX wieku powołano do życia prawo, na podstawie którego odbierano siłą dzieci z mieszanych związków białych i Aborygenów. W opinii twórców tego przepisu przyczyna skrajnej odmienności autochtonów tkwiła w ich tradycji, należało zatem sprawić, by dzieci o niej zapomniały. Przez siedemdziesiąt lat dotknęło to około stu tysięcy nowo urodzonych. Dzieci odebrane rodzicom wywożone były do innego stanu i osadzane w misji, domu dziecka lub rodzinie zastępczej. Zabierano je z domów bez nakazu i bez żadnego zaświadczenia nie informując rodziców, gdzie umieszcza się pociechy. Maluchy nie miały prawa do poznania swojej przeszłości - pochodzenia czy miejsca zamieszkania przodków. Społeczeństwo miało być jednolite, posługiwać się językiem angielskim. "Mieszańcom" narzucano sposób życia białych, tępiąc w nich resztki dawnej mentalności. W 1997 roku powstał raport badający skutki tego projektu "Bringing them Home". Zgodnie z ustaleniami konwencji ONZ z 1948 roku praktykę rządu australijskiego nazwano ludobójstwem.

Brytyjczycy, którzy przybyli do Australii określili ją "Terria Nullius" - ziemia niczyja, a na potrzeby własnej historiografii uznali, że zamieszkujący te ziemie ludzie "nie istnieją".

Wśród wielu plaż Sydney nazywanych w języku aborygeńskim: Bondai, Tamarama, Coogee i Maroubra znajduje się też plaża La Perouse. Nazwa pochodzi od nazwiska francuskiego hrabiego, który przez przypadek przybył na dwóch statkach do Zatoki Botanicznej (Botany Bay) w styczniu 1788 roku. Gdyby przypłynął trochę wcześniej miałby prawo do zajęcia kontynentu dla Francji, a wówczas w Australii językiem urzędowym byłby do dziś francuski. Wątpliwe jest jednak, by ten fakt wpłynął jakoś na stosunek przybyszów do mieszkających tam od tysięcy lat Aborygenów i los, jaki ich czekał w konfrontacji z europejską cywilizacją "białych" najeźdźców.


Więcej w książce Mateusza Marczewskiego "Niewidzialni", Czarne 2012

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ziemia niczyja
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.