Farba jak krew
Poruszające wrażenie robi zdewastowany pomnik Danuty Siedzikówny, "Inki" w krakowskim Parku Jordana. Farba na kamiennych rysach twarzy wygląda jak krew. A "Inkę" komuniści zabili strzałem w tył głowy.
Danuta Siedzikówna w chwili śmierci nie miała jeszcze osiemnastu lat. Urodziła się w roku 1928, gdy wolna Polska istniała nieledwie lat dziesięć. Zamordowano ją 28 sierpnia 1946 roku. W czasie wojny walczyła w Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, później w antykomunistycznej partyzantce. Jej ojciec był żołnierzem Armii Andersa. A zatem, najpewniej, przeszedł przez sowiecką "strefę mroku" w swej tułaczej drodze do ojczyzny. Jej ojciec zmarł w Teheranie w roku 1942. Matkę Ingi zabiło Gestapo we wrześniu 1943 roku. Oboje, ojciec i matka wyprzedzili córkę w drodze do wieczności. Byłaby to zwykła kolej rzeczy, gdyby nie splątanie losów i tragiczne okoliczności.
W historii "Inki" i w historii jej bliskich ukazana jest, jak w soczewce, cała bolesna polska rzeczywistość czasów II wojny światowej i ta późniejsza, gdy przetrzebiony fizycznie, moralnie, a zapewne też duchowo naród został poddany pod radziecką kuratelę, wskutek sowieckiej ekspansji i obojętności wobec polskich losów naszych zachodnich sojuszników: Stanów Zjednoczonych, Francji i Anglii.
Patrzę zatem na zniszczone popiersie młodej dziewczyny, która wchodziła w dorosłość, ucząc się wojennego, powstańczego rzemiosła. Jest jedną z tych Polek, które jeszcze w XIX wieku oddawały życie za wolność ojczyzny. I w tym możemy odczytać dobrze znane toposy naszych dziejów i kultury. Choćby przez nawiązanie do słynnej mickiewiczowskiej frazy: "to Litwinka, dziewica-bohater, Wódz Powstańców - Emilia Plater!". Warto przypomnieć, że Emilia Broel-Plater urodziła się w roku 1806, umarła od chorób i z wycieńczenia jako kapitan Wojska Polskiego w czas powstania listopadowego, w roku 1831. A zatem, gdy umierała, była ledwie siedem lat starsza od młodej dziewczyny z Kresów, "Inki". Tyle że wyprzedziła ją o ponad stulecie... Ale czym jeden wiek w dziejach walczącego o wolność i własną godność narodu?
Ktoś powie: zniszczenie popiersia "Inki" to akt wandalizmu jak wiele. Jedni dewastują mury domów, elewacje ledwo odremontowanych budynków, prowincjonalne i wielkomiejskie wiaty autobusowe, dworce PKP, wnętrza przedziałów. Inni wolą cokoły. Ale myślę, że nasz własny narodowy instynkt przetrwania (jeśli jeszcze go mamy), nasz szacunek do pamięci bohaterów, ale też "zwykłych ludzi", którzy żyli, pracowali i ginęli dla Polski w warunkach o wiele trudniejszych niż my doświadczamy - powinien w takich momentach wybrzmieć mocno, głosem protestu. Owszem, to nie jest jedyny powód i okazja do ukazania własnej postawy w tym względzie, ale nie wolno lekceważyć również takich niepokojących znaków bezczeszczenia polskości.
Nie życzę wandalowi, by uschła mu ręka. Życzę mu opamiętania. By nie bezcześcił farbą ludzkiej krwi, przelanej w dowód wielkiego hartu ducha, za sprawy wielkiej wagi. Życzę nam wszystkim, byśmy tak potrafili ukazywać patriotyzm, także we własnych życiowych postawach i wyborach, by w następnych pokoleniach ludzi obojętnych wobec historii i kultury polskiej było jak najmniej. By farba nie wołała do nas jak krew...
Skomentuj artykuł