"Jack Strong": naiwnie i bez trzęsienia ziemi
Wypada się zachwycać filmem "Jack Strong", bo opowiada o pułkowniku Kuklińskim. Kłopot w tym, że na podstawie pasjonującej, rzeczywistej historii Władysław Pasikowski zrobił film mało zajmujący i mało dynamiczny, chwilami dość naiwny.
Nie wiem, czy to wina dość miałkiego scenariusza, czy warsztatu reżyserskiego Pasikowskiego, ale z jednej najbardziej głośnych historii szpiegowskich czasów Zimnej Wojny udało się wykuć jedynie taki sobie film.
Najbardziej uderza komiksowy styl opowieści o samym Kuklińskim i bardzo uproszczone przedstawienie samej gry szpiegowskiej. Choćby gdy Kukliński (Marcin Dorociński) ze swojego samochodu, w mundurze, nadaje niemal spod bramy amerykańskiej ambasady komunikaty na supernowoczesnym urządzeniu cyfrowym. Albo gdy wynosi z biura dokumenty "ściśle tajne i specjalnego znaczenia", uderza się w głowę o filar, łamie sobie nos i wszystkie ściśle tajne papiery lądują na podłodze Ministerstwa Obrony PRL na oczach kadry i sekretarek.
Nie trzeba większej bystrości, by wiedzieć, że graniczy to ze złamaniem wszelkiej ostrożności i konspiracji, gwarantującej rzeczywisty sukces współpracy Kuklińskiego z Amerykanami. Momentami rzecz sprawia wrażenie kręconej wedle klucza znanego z "Siedemnastu mgnień wiosny": "Stirlitz wiedział, że Müller wie, że Stirlitz wie"... Tyle że zamiast Stirlitza i Müllera mamy Kuklińskiego i szefa kontrwywiadu LWP, Putka (Mirosław Baka).
Najwyraźniej twórcy filmu uznali, że uniesieni patriotycznymi zachwytami widzowie nie zwrócą uwagi na takie szczegóły. Rzeczywiście, w przypadku tej produkcji wielu widzów po prostu zachwyconych jest faktem, że może oglądać tę historię, czy raczej wariację na jej temat, przeniesioną na ekrany kin.
Dodatkowym problemem jest to, że filmowi zabrano całą dynamikę: za pomocą wprowadzonych retrospekcji, które zabierają filmowi kolejne minuty, opowiedziano historię na poły wojskową i (geo)polityczną, na poły sensacyjną i szpiegowską, a do tego obyczajowo-rodzinną. W efekcie "Jack Strong" sprawia wrażenie produkcji o wszystkim i niczym, mozaiki wielu elementów, utrudniających wartkie przeprowadzenie akcji: wątki sensacyjne, szpiegowskie, dotyczące bardzo przecież skomplikowanej gry operacyjnej jaką musiał w rzeczywistości przeprowadzić Kukliński, żeby nie zostać z miejsca rozszyfrowanym są nakreślone bardzo sztampowo. Ograniczają się choćby do rysowania na murze obok domu kredą uśmiechniętej buzi. Amerykańscy agenci, którzy odbierają komunikaty, są wciąż ci sami, co zapewne ma stanowić ułatwienie dla widza, ale znów - odbiera wiarygodność fabule. Inna rzecz, że Kukliński odmalowany przez Pasikowskiego w pewnych momentach jest psychologicznie postacią niezbyt wiarygodną. Jest w filmie scena, gdy na naradzie z przełożonymi (tak, tak!) przyznaje się do bycia szpiegiem, ale oni tego nie zauważają. Gdybym oglądał kiepski film sensacyjny klasy B, mógłbym w to uwierzyć. Ale tego typu wstawki w filmie, który miał przecież opowiadać prawdziwą historię są naciągane i psują efekt.
W dodatku jest to rzecz z dziwnie łzawą nutą: stąd licznie hamletyzujący oficerowie Ludowego Wojska Polskiego, poruszeni głęboko choćby masakrą na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. Bardzo przepraszam, ale kto ma w to uwierzyć? I te rozmowy w szerokim gronie i w obecności oficerów LWP o tym, jacy źli są Sowieci. Takie sceny po prostu ośmieszają realia, są mocno dydaktyczne, ale mało wiarygodne. Nie wiem, skąd scenarzyści filmu Pasikowskiego wpadli na pomysł, by najbardziej wierne kadry ówczesnego systemu przedstawić momentami jako sentymentalnych wojaków, raz po raz przypominających sobie, że "mieli ojców w AK" i użalających się nad zabijanymi na Wybrzeżu robotnikami. Dodajmy do tego scenę, gdy Kukliński przegląda listę osób do internowania i zwraca uwagę właśnie na takie, nie inne nazwiska: Bujak, Kuroń, Michnik, Wałęsa, Wujec. Sztampowo i zgodnie z "jedynie słuszną" w III RP wersją pierwszej "Solidarności". Zabrakło Henryki Krzywonos...
Ale są też rzeczy, które sprawiają, że film nie jest zupełną stratą czasu. Zakończenie, które zresztą napisała historia, zostaje w pamięci. Wrażenie robi także realistycznie oddana scena pościgu samochodowego po zaśnieżonej Warszawie, w której nie zabrakło roztrzaskiwanych dużych fiatów i charakterystycznej dla tamtej epoki, poczciwej "Syrenki", której produkcji zaprzestano co prawda w 1983 r., ale gościła na polskich drogach i w polskich garażach jeszcze na początku lat 90. XX wieku Co do ról aktorskich: bardzo dobra Maja Ostaszewska w roli żony Kuklińskiego (nie wiem tylko dlaczego w głębokich latach 80-tych nosi okulary z bardzo modnymi DZIŚ oprawkami). Znakomity Krzysztof Dracz jako Wojciech Jaruzelski, świetny w scenie, gdy z przerażeniem tłumaczy się przed marszałkiem sowieckim Kulikowem (Oleg Maslennikow): znakomita gra twarzą, oddanie sposobu mówienia Jaruzelskiego. Do tego niezbędni w polskich filmach sensacyjnych aktorzy "starej szkoły": wspomniany już Mirosław Baka i Zbigniew Zamachowski. A dialogi? Takie sobie, z niezbędną u Pasikowskiego liczbą mocnych przekleństw. Najlepszy tekst filmu to prowokacyjne pytanie rzucone przez czarnoskórego pracownika CIA do NRD-owskiego strażnika na przejściu granicznym oddzielającym Berlin Wschodni od Zachodniego: "To takie psy mieliście w Auschwitz?".
Alfred Hitchcock powiedział niegdyś, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Pasikowski faktycznie na początku swego najnowszego obrazu serwuje nam małe trzęsienie ziemi: rzecz zaczyna się naprawdę mocną sceną, uświadamiającą stawkę gry, jaką przyjdzie toczyć pułkownikowi Kuklińskiemu. Rzecz w tym, że czas między pierwszą a ostatnią sceną, chyba najlepszymi, można było zapełnić o wiele lepszą treścią. Wiem, że wiele osób wybierze się na tę produkcję, ponieważ osoba pułkownika Kuklińskiego jest jedną z ważniejszych postaci historycznych w ich życiu: o ile się orientuję, pokazy "Jacka Strong" zasila przede wszystkim starsza widownia. Z racji sentymentu niejeden widz będzie się zatem zachwycał tym filmem, bo zachwycać się wypada. Ale banalna prawda jest taka, że ta historia zasłużyła na coś znacznie, znacznie lepszego.
Skomentuj artykuł