Nie znać historii to zawsze być dzieckiem
Obchodzony 14 października Dzień Edukacji Narodowej upamiętnia konkretne wydarzenie historyczne, czyli rocznicę powstania Komisji Edukacji Narodowej (14 X 1773 r.), reformującej system oświatowy I Rzeczpospolitej. Problem w tym, że obecna, rodzima edukacja coraz bardziej oddala się od treści związanych z tożsamością historyczną i narodową.
Od kilku lat przeprowadza się w polskiej szkole zmiany, które ograniczają choćby nauczanie historii, a także ojczystego języka. Wiąże się to ze znamiennym trendem cywilizacyjnym, który kładzie nacisk na kwestię późniejszego funkcjonowania młodych ludzi na rynku pracy, natomiast deprecjonuje znaczenie treści humanistycznych czy tożsamościowych. Najmłodsze pokolenia Polaków mają być po prostu "zasobem ludzkim" na rodzimym i zagranicznym rynku - a do tego, zdaniem osób odpowiedzialnych za oświatę, nie potrzebują zbyt dobrze znać własnej kultury i historii.
Kryje się za tym znaczne niebezpieczeństwo. Wspólnota ludzka, w tym wspólnota narodowa, to nie zbiór trybików wykonujących mechanicznie pewne czynności tylko po to, by - przykładowo - rósł Produkt Krajowy Brutto (PKB). Silna wspólnota narodowa, która jest w stanie także stworzyć konkurencyjne formy gospodarcze, po prostu potrzebuje (i to w skali dekad i stuleci) własnej tożsamości kulturowej i świadomości swoich dziejów. Poezja Mickiewicza, Norwida, Miłosza czy Herberta nie przekłada się wprost na PKB, ale tworzy pewne punkty odniesienia, stanowi świadectwo żywotności polskiej mowy. Podobnie dobra znajomość historii już od poziomu szkolnictwa podstawowego i ponadpodstawowego (gimnazja, licea) stwarza szansę, że młodzi ludzie będą rozumieli swój kraj, jego przeszłość, znaczenie w dziejach Europy. I będą dumni z polskości, będą chcieli ją współtworzyć - choć nie zawsze w kraju. Również na emigracji nie zapomną o własnych korzeniach.
Niestety, rodzima oświata coraz wyraźniej stawia na kwestie bardzo pragmatyczne. One są istotne, nie można temu zaprzeczać. Nie idzie zatem o prostą "produkcję humanistów", bo z pewnością potrzebujemy i dobrego szkolnictwa technicznego, i zawodowego. Tyle że dziś - i to właśnie na poziomie decyzyjnym - określa się takie normy dla edukacji, które deprecjonują elementarny sens edukacji powszechnej, czyli przekazanie zasobu wiedzy o dziejach i kulturze, który - przepraszam - odróżnia społeczeństwa podmiotowe od kolonizowanych. Zaborcy rugowali język polski i historię ze szkół przeznaczonych dla młodych Polaków, ponieważ wiedzieli, że te dwie dziedziny budują naszą tożsamość i opór kolejnych pokoleń szukających szansy na niepodległość. Powie ktoś: ale dziś nic nam nie zagraża. Pomijając fakt, że to na różnych polach dyskusyjna sprawa, należy postawić inne pytanie: dlaczego świadomie rezygnujemy z dóbr kulturowych, o które walczyły pokolenia Polaków? Czy rzeczywiście nie ma sensu rozbudzania w młodych pokoleniach zainteresowania sprawami historycznymi, rodzimą kulturą z całym jej bogactwem i niejednoznacznością, tradycjami sięgającymi i Zachodu, i (nie tylko kresowego) Wschodu?
Ministerialne trendy są tym dziwniejsze, że trudno ukryć dziś rosnące zainteresowaniem młodych Polaków własnymi dziejami. Nierzadko dość wybiórcze i bardzo emocjonalne, owszem, ale zdecydowanie idące na przekór chętnie rozpowszechnianemu z różnych przyczyn poglądowi, że "młodzi nie interesują się historią i własną kulturą". Młodzi ludzie angażują się przecież w różne lokalne inicjatywy o charakterze tożsamościowym (np. w kultywowanie pamięci o regionalnych tradycjach czy folklorze), w grupy rekonstrukcyjne (niezależnie jak oceniamy poszczególne pomysły), w projekty "historii mówionej" (gdy świadkami czasów są zwykli ludzie opowiadający swoje prywatne historie, nałożone niekiedy na wielkie wydarzenia dziejowe).
Zdecydowanie łatwiej jest oczywiście tym, którzy z domów rodzinnych wynoszą odpowiedni zasób kapitału kulturowego, ich pasje rozbudzają lektury podpowiedziane przez rodziców, rozmowy z bliskimi, wspomnienia rodzinne i środowiskowe. Na to często także zwracają uwagę nauczyciele - widzą, co poszczególni młodzi ludzie "przynoszą" z domu. A przecież także szkoła powinna mieć jak najwięcej do zaoferowania uczniom: szczególnie tym, którym w rodzinnych domach z różnych względów jest trudniej. Niestety, w obecnym systemie edukacji także ta kwestia już rzadko kogo interesuje. I nawet nie chodzi o to, że nauczyciele są obojętni, bo bardzo często nie są - ale sprowadzono ich do roli funkcjonariuszy i biurokratów wypełniających tabelki, rubryki, ankiety. Dla moich roczników, zdających maturę w latach 90. XX w., tak "odczłowieczony" model edukacji jest nie do wyobrażenia. Narzekaliśmy, jak to uczniowie, na szkołę i swoich belfrów, ale mogli oni wtedy wygospodarować dla nas o wiele więcej czasu - czasu, który dziś muszą poświęcać na "parametryzację zasobu uczniowskiego".
Znane łacińskie przysłowie mówi, że historia jest nauczycielką życia. Nieco mniej znane, że nie znać historii to zawsze być dzieckiem. Czy rzeczywiście mamy być infantylnym społeczeństwem i narodem? Jeśli tak, to będzie to kpina z przeszłych pokoleń, często płacących bardzo słono za każdy skrawek wolnej polskiej myśli i ziemi.
Skomentuj artykuł