Skąd się biorą głodne dzieci?
Mamy w Polsce coraz więcej dzieci zmuszonych do korzystania z publicznych programów dożywiania. I to w najmłodszej grupie wiekowej - do siedmiu lat. To więcej niż niepokojący sygnał zachodzących zmian społeczno-gospodarczych. To przede wszystkim poważna oznaka tego, że część polskich rodzin wciąż jest spychana w dół drabiny społecznej.
"Rzeczpospolita" przytacza dane Ministerstwa Edukacji Narodowej z których wynika, że od 2008 r. o około 50 tys. wzrosła liczba dzieci korzystających z programu dożywiania. W 2008 r. ich liczba sięgała 273 tys., a w 2013 r. - 323 tys. Skalę problemu oceniono na podstawie Programu Rozwoju Edukacji na Obszarach Wiejskich. Co każe podejrzewać, że analiza i tak jest częściowa, i adekwatnie opisuje sytuację właśnie na polskiej wsi, ale nie daje nam informacji o głodzie wśród dzieci w miastach. Zdaniem MEN wzrost statystyk wynika także z faktu, że coraz więcej dzieci objętych jest opieką przedszkolną, co umożliwia lepsze zdiagnozowanie występujących w rodzinach problemów i wpływa na zwiększenie dożywania. Jeśli tak jest to widzimy, że problem głodu wśród najmłodszych nie był (nie jest) wciąż doszacowany. Tym bardziej, że według Polskiej Akcji Humanitarnej nawet 5 proc. głodnych dzieci nie obejmuje żaden program pomocowy.
Skąd się biorą w Polsce dzieci, które idą do przedszkoli i szkół głodne i tam muszą liczyć na pomoc socjalną? To chyba najistotniejsze pytanie w całej tej sprawie. Problemem jest nasz model społeczno-gospodarczy, wspierający narastanie rozwarstwienia ekonomicznego i wzmacniający procesy pauperyzacji. Znamienne są w tym względzie wyniki badań przeprowadzonych przez "Puls Biznesu". Wynika z nich, że koszty pracy w kraju spadają, ale wzrost wynagrodzeń jest symboliczny. Więcej jeszcze: firmy mogłyby bez naruszenia swojej stabilności finansowej dawać podwyżki pracownikom, ale tego nie robią, bo sytuacja na rynku pracy sprzyja sztucznemu utrzymywaniu niskiego poziomu płac. Statystyki nie pozostawiają złudzeń: od 2000 r. wydajność polskich pracowników wzrosła o 108 proc., a pensje nominalnie tylko o 80 proc.
Więcej niż wymowna jest wypowiedź dla "Puls Biznesu" Adama Czerniaka, głównego ekonomisty centrum analitycznego Polityka Insight: "główną barierą, która powstrzymuje wzrost płac w Polsce, jest w ostatnim czasie niechęć firm do dawania podwyżek, a nie ich słabe możliwości finansowe. Firmy mogłyby w bezpieczny dla siebie sposób podnosić pensje, ale w obliczu wysokiego bezrobocia nie są do tego zmuszone". Trudno podejrzewać Czerniaka o "socjalistyczne" sympatie. Wyraźnie widać już, że obecny model gospodarczy, oparty na drenażu niskoopłacanych pracowników jest bardzo groźny dla polskiego społeczeństwa. Więcej jeszcze: pośrednio wymusza zwiększanie świadczeń socjalnych choćby na niedożywione dzieci. Wszystko zgodnie z logiką znanego powiedzenia o upublicznianiu strat i prywatyzowaniu zysków.
Niskie zarobki plus wciąż rosnące koszta życia to mina, na którą weszła niejedna polska rodzina. Szczególnie jeśli ma do spłacenia rozłożony na dekady kredyt. W tej sytuacji nie trzeba być żadną "patologią" by na własnej skórze przekonać się o bolesnych skutkach biedy. Zachodzące procesy dotyczące zubożenia świetnie obrazują analizy dotyczące rodzimej polityki regionalnej. Okazuje się znów, że istotna część polskich regionów jest trwale upośledzona ekonomicznie. Pod względem płac sytuacja najgorzej przedstawia się w świętokrzyskim, warmińsko-mazurskim, podlaskim oraz kujawsko-pomorskim. Jak komentuje redakcja "Dziennika Gazety Prawnej" niski poziom płac w tych regionach wynika choćby z nieobecności na tamtych terenach dużych przedsiębiorstw. W najbiedniejszych regionach dominuje sektor małych i średnich przedsiębiorstw (M&ŚP), a przeważającym poziomem zarobków jest właśnie wynagrodzenie minimalne. Choć i to można coraz częściej omijać wskutek rozpowszechnienia umów cywilnoprawnych, w dużej części słusznie nazywanych "śmieciowymi". A warto dodać, że w sektorze M&ŚP w szerokim zakresie stosowane są właśnie niestabilne formy zatrudnienia. Z analiz Głównego Urzędu Statystycznego za 2013 r. wynika, że wśród 3,44 mln osób, które świadczyły na ich rzecz pracę, jedynie 1,17 mln posiadało umowę o pracę. Taka sytuacja to równia pochyła także dlatego, że osłabia popyt wewnętrzny: niskie zarobki równają się niskie kwoty przeznaczane na bezpośrednią konsumpcję, nie mówiąc już o bardziej długofalowych wydatkach rodzinnych.
Niewielkim pocieszeniem jest fakt że to, czego doświadczamy w kraju jest częścią globalnego systemu gospodarczego, przeciw któremu w ostatnich latach występowali wyraźnie papieże Benedykt XVI i Franciszek. Jedną z jego znamiennych cech jest coraz dalej idący podział na bardzo bogatych (słynny 1 proc. najbogatszych, który gromadzi w swoich rękach znacznie ponad 90 proc. wszelkich zasobów) i biednych. Równocześnie to najbogatsi mają jak najwięcej narzędzi, by unikać - przykładowo - danin publicznych. I tak z opublikowanego niedawno raportu amerykańskiego Institute for Policy Studies oraz Center for Effective Government wynika, że pensje prezesów największych tamtejszych korporacji przewyższają kwoty, jakie zarządzane przez nich przedsiębiorstwa płacą w formie podatków! Mówienie w takiej sytuacji, że społeczeństwa są dziś "roszczeniowe" domagając się innego podziału wypracowywanego dochodu jest doktrynerstwem. Niestety, w polskim przypadku wciąż na ogół panuje bezrefleksyjny kult neoliberalizmu, któremu przecież zdecydowanie przeciwstawia się Katolicka Nauka Społeczna.
Jeśli dziś zatem pyta ktoś, skąd się biorą w Polsce dzieci, które wychodzą z domów głodne i dlaczego jest ich tak wiele, to odpowiedź jest niestety banalnie prosta i smutna. Bierze się to stąd, że jako społeczeństwo wyrażamy milczące przyzwolenie na taki a nie inny model społeczno-gospodarczy, wdrażany w naszym państwie. Nawzajem go sobie fundujemy. Co najwyżej uspokajając sumienia doraźnymi akcjami charytatywnymi, bez poważnej refleksji nad tym, że zmiany na korzyść społeczeństwa może przynieść jedynie zdecydowana reforma systemowa, jaka dokonuje się choćby na Węgrzech.
Skomentuj artykuł