Telewizja? Nie dla mnie
To nie tak, że uważam telewizję za wynalazek rodem z piekła. Nie chcę też przysolić tym, którzy codziennie zasiadają w fotelu, by rozkoszować się swoim ulubionym serialem lub programem rozrywkowym. Po prostu, piszę o moich odczuciach.
Któregoś pięknego popołudnia (dobrych parę lat temu), kiedy już miałem wszystkiego dość i chciałem nieco odpocząć, wyciągnąłem nogi na kanapie, wziąłem pilot do ręki i pstrykam, pstrykam, myśląc sobie: może w końcu znajdę coś ciekawego. Po pół godzinie skakania z jednego kanału do drugiego, rozczarowałem się. Czułem się, jakby wyciągnięto mnie z wyżymaczki. Odkryłem, że chyba przybyłem na ziemię z innej planety, bo świat, który prezentuje polska telewizja jest mi obcy. I powiedziałem sobie: dosyć tego. Dlaczego?
Programy informacyjne toną w oceanie "krwistych" i katastroficznych wiadomości, jakby nic innego na tym świecie się nie działo, a reporterzy bez przerwy biegają z mikrofonami i kamerami za politykami w Sejmie i Kancelarii Premiera. Nic z tego w sumie nie wynika, poza utwierdzeniem się, że źle się dzieje. Nawiasem mówiąc, interesujące, jak poczesne miejsce zajmują w polskich mediach politycy, czego nie spotkałem, na przykład w Stanach czy Niemczech, bo tam częściej oglądałem telewizję.
U nas zdobycie legitymacji partyjnej, wejście do parlamentu czy rządu jest jak sakrament święceń: namaszcza polityków na charyzmatycznych kapłanów i proroków. Cokolwiek by się nie wydarzyło, zaraz zbiera się rada politycznych mędrców i dumają. Polityk staje się wyrocznią delficką, której zrządzenia płyną prosto z nieba. Eksperci w danej dziedzinie są przecież nudni. Kto ich pojmie? A polityk jeszcze dobrze nie zacznie, a już łupie maczugą w swojego przeciwnika. Robi się gorąco i jest fajnie.
Dziennikarze idą na lep sensacji, afer i skandali, bo te wywołują szybki efekt, ale równie błyskawicznie gasną. Dlatego wciąż trzeba wzmacniać podaż, bo popyt niechybnie spadnie. Jeśli pokażesz wywiad z ministrem, który ma żonę, czwórkę dzieci i od rana zachodzi w głowę, jak tu pogodzić obie te odpowiedzialności, mało to kogo zainteresuje. Ale minister uwikłany w korupcję, skaczący w bok, lub lecący rządowym samolotem na prywatną wycieczkę na Karaiby, to dopiero medialny kąsek. Można nad takim gościem pomstować, a przy tym usprawiedliwiać swoje grzeszki, poczuć się lepiej, bo skoro na szczytach władzy tak się dzieje, to czegóż dopiero oczekiwać na dole drabiny społecznej.
W debatach telewizyjnych im więcej polaryzacji i wzajemnego naparzania się, tym lepiej. Łatwiej jest bowiem poruszyć emocje, niż rozum. Dziennikarze jak wytrawni alchemicy próbują połączyć ogień z wodą, sądząc, że wyłoni się z tego złoto lub srebro. A tu nic, tylko para i dym. Napuszczają jednych rozmówców na drugich. Zapraszają w kółko Tomasza Terlikowskiego, by przekrzykiwał się z posłanką Senyszyn lub Kazimierą Szczuką. Jedyne czego dowiadujesz się z takiego programu to banalna prawda, że ludzie mają odmienne poglądy na świat, i nadto nie potrafią się w niczym dogadać.
Telewizją, zresztą innymi mediami też, rządzą liczby i kasa. Najważniejsze to podwoić albo i potroić oglądalność. Wiadomo, że wyższa kultura kiepsko się sprzedaje, bo kto w dzisiejszym świecie chce zaprzątać sobie po pracy głowę myśleniem, rozróżnianiem, szukaniem odpowiedzi? Czy nie lepiej pójść na skróty, podsunąć gotowce i zamydlić oczy? Najlepsza jest gotowa papka podana na tacy. Musi być jednak lekkostrawna. Po co tłumaczyć świat, skoro wystarczy tylko szokować, ekscytować, podniecać i podsycać różne chucie?
A kultura? Nuży mnie miałkość tasiemcowych telenoweli, które rzekomo są takie "życiowe", bo opisują realne problemy ludzi. Kto z kim się rozwodzi, a kto lezie komu do łóżka. Nie smakuje mi komercyjny farsz lub, jeśli kto woli, ostrzał serią przygłupawych spotów. Czuję się jak tuczona gęś, której na siłę wpycha się przemieloną paszę do gardzieli. Choć przyznam, że niektóre reklamy robią wrażenie. Mam dość idiotycznych kabareciarzy, konkursów i show, w których rzekome gwiazdy sypią banałami i jeszcze dostają za to grube pieniądze, próbując ludziom wcisnąć byle chłam. Sportu też nie oglądam, bo zdecydowanie wolę go uprawiać.
Od kilku lat podtrzymuję więc mój telewizyjny dystans, bo nadal uważam, że póki co telewizja nic ciekawego, ani pożytecznego do mojego życia nie wnosi. Obecnie rzadko biorę pilot do ręki, a jeśli już wlepiam swoje oczy w ekran, to tylko w celu dotrzymania komuś towarzystwa lub podczas jakichś szczególnych wydarzeń. Telewizja polska ze swoją aktualną ofertą to dla mnie tani sposób na zabicie czasu. W sumie nigdy nie byłem jakimś zagorzałym fanem szklanego ekranu. Preferuję inne formy odpoczynku, szukam innych źródeł informacji, raczej wolę poczytać coś na papierze lub w necie, a gdy chcę obejrzeć film, idę do kina. I czuję się zdrowszy, bardziej wypoczęty i nie spowiadam się, że krew mnie zalewa, kiedy słyszę wypowiedzi polityków, bo ich po prostu nie słucham i nie oglądam.
Jeśli ktoś sądzi, że wciskam kity i przesadzam, niech mnie przekona.
Skomentuj artykuł