Chciwość i głupota niszczą ten świat

(fot. depositphotos.com)

W ostatnich miesiącach doszło na świecie do kilku poważnych katastrof ekologicznych, które z powodu ludzkiej głupoty i chciwości uderzyły nie tylko w przyrodę, ale przede wszystkim w drugiego człowieka. Tak, ludzie i natura – te dwie powiązane ze sobą sfery zawsze cierpią wspólnie.

Szybki przegląd ostatnich kryzysów klimatycznych pokazuje, że zawsze tam, gdzie nadmiernie eksploatowana jest przyroda i gdzie dochodzi do dewastacji środowisk życia zwierząt, w skandaliczny sposób eksploatowany jest człowiek, a jego życie niszczone. Współczesne niewolnictwo w kopalniach metali rzadkich w Afryce. Zanieczyszczenie powietrza, które powoduje raka w miastach Azji. Wycinanie lasów równikowych, co osusza teren i sprawia, że dochodzi do pożarów zabijających ludzi. Coraz bardziej martwe rzeki na skutek produkcji energii i zanieczyszczeń, które nie są w stanie wykarmić ludzi. Lista jest długa, bo system naczyń połączonych gigantyczny i skomplikowany. Człowiek nie jest przeciwnikiem przyrody, a ona nie jest jego rywalem, ale tam, gdzie zadaje się cierpienie jednej stronie, konsekwencje zawsze ponosi też ta druga.

Bejrut

Libańska stolica ucierpiała w ostatnich tygodniach na skutek potężnego wybuchu, którego siłę szacuje się na 1/10 tej, z którą wybuchła bomba atomowa nad japońską Hiroszimą. Na skutek źle przechowywanej saletry amonowej życie straciło prawie dwieście osób, a kilka tysięcy zostało rannych. Saletra amonowa wykorzystywana jest jako nawóz, ale służy także do produkcji materiałów wybuchowych. To właśnie z nimi związany jest początek tej tragicznej historii, a w tle brzmi muzyka chciwości, nieuczciwości i zwykłej ludzkiej głupoty.

DEON.PL POLECA

(fot. PAP/EPA/NABIL MOUNZER)

We wrześniu 2013 roku do portu w Bejrucie wpłynął stary i od dawna czekający na gruntowny remont statek „Rhosus”. Płynął z Batumi w Gruzji do Mozambiku, gdzie jego towar – trzy tysiące ton saletry amonowej – miał posłużyć do produkcji materiałów wybuchowych. Pływająca pod banderą Mołdawii jednostka należała do rosyjskiego biznesmena mieszkającego na Cyprze – Igora Greczuszkina, który za ten kurs miał zarobić milion dolarów.

Człowiek nie jest przeciwnikiem przyrody, a ona nie jest jego rywalem, ale tam, gdzie zadaje się cierpienie jednej stronie, konsekwencje zawsze ponosi też ta druga.

O skrajnie złych warunkach, w jakich pracowali marynarze, i niszczejącym statku pisze Wojciech Jagielski na łamach „Tygodnika Powszechnego”: „Greczuszkin oszczędzał, jak mógł, więc ledwie Rhosus wypłynął z Morza Czarnego na Śródziemne, na pokładzie statku doszło do buntu załogi, a marynarze, którzy nie otrzymywali umówionej zapłaty, zeszli na ląd i odmówili dalszej podróży. Greczuszkin ściągnął z Rosji i Ukrainy kolejną załogę, przysięgając solennie, że im zapłaci, choć ich kolegom nie zapłacił. Ledwie jednak wypłynęli z Turcji i dotarli do Aten, okazało się, że rosyjski armator nie ma pieniędzy, a w każdym razie nie zamierza płacić: ani na pensje dla marynarzy, ani na żywność na drogę. Nie ma nawet na myto, które uiszcza się za tranzyt przez Kanał Sueski na wody Morza Czerwonego i Ocean Indyjski”.

Statek nigdy nie dopłynął do Mozambiku. Na skutek złego stanu technicznego został zatrzymany w bejruckim porcie, a z czasem poszedł na dno. Saletra została skonfiskowana i przeniesiona do portowych magazynów. Na domiar złego obok niej utworzono składowisko fajerwerków. Tam doszło do zaprószenia ognia przez spawaczy naprawiających drzwi, który w konsekwencji doprowadził do wybuchu.

Sama eksplozja, poza widzialnymi skutkami, sprawiła, że okoliczny teren został skażony. Uwolnione toksyny zatruły ziemię, powietrze i wodę. Do dzisiaj trudno oszacować, jaka jest skala zniszczeń lokalnego ekosystemu. „W wyniku eksplozji azotanu amonu uwalniają się do atmosfery duże ilości tlenków azotu. Sam tlenek azotu (NO₂) jest śmierdzącym czerwonym gazem. Nagrania z Bejrutu pokazują tę charakterystyczną barwę w chmurze unoszącej się nad portem. Obecne w atmosferze i podrażniające układ oddechowy tlenki azotu są typowym elementem zanieczyszczonego powietrza. Jednak nagły wzrost poziomu tej substancji może zagrozić ludziom mającym już problemy z oddychaniem. W zależności od pogody, minie nawet wiele dni, nim poziom tego gazu w powietrzu nad miastem wróci do poziomu sprzed katastrofy” – zwraca uwagę magazyn popularnonaukowy „Focus”.

Jemen i Mauritius

W Bejrucie doszło już do najgorszego, ale wciąż jest czas na działanie w Jemenie. Od pięciu lat dryfuje tam supertankowiec, w którego wnętrzu znajduje się sto pięćdziesiąt tysięcy ton ropy naftowej. Należąca do jemeńskiego rządu jednostka miała pecha, bo kiedy zbliżała się do portu w Ras Isa, wybuchła wojna domowa. Statek został przejęty przez antyrządowych powstańców, którzy liczą, że uda im się sprzedać obecny na jego pokładzie surowiec. Co prawda międzynarodowe przepisy zabraniają, żeby stronom konfliktu sprzedawać broń, ale nie regulują już możliwości kupienia od nich ropy.

Od kilku lat jednostka stoi pusta, rdzewieje, ostatnio doszło do zalania maszynowni. Jednocześnie powstańcy blokują możliwość wejścia na pokład wysłanników ONZ, którzy byliby w stanie ocenić stan statku, boją się, że mogłoby to zaszkodzić ich planom sprzedaży „czarnego złota”. Z ładowni tankowca już mogła zniknąć część ropy.

„Przedstawiciele ONZ obawiają się więc, że opary z ropy naftowej w niewentylowanej ładowni tankowca mogą w przypadku pożaru przemienić statek w pływającą bombę równie niszczycielską jak ładunek saletry z Rhosusa, zrzucony byle jak w portowym magazynie w Bejrucie. Największą jednak tragedią w wypadku awarii Safera byłby wyciek z niego milionów litrów ropy (może nawet czterokrotnie więcej niż wyciekło z tankowca Exxon Valdez w niesławnej, największej tego rodzaju katastrofie u wybrzeży Alaski z 1989 roku), która bezpowrotnie zniszczyłaby unikalne środowisko naturalne Morza Czerwonego, rafy koralowe, miejsce życia tylu gatunków ryb, ptaków, żółwi” – pisze Jagielski.

Nie są to bezpodstawne obawy. Na przełomie lipca i sierpnia doszło do ekologicznej katastrofy na Mauritiusie. Japoński tankowiec osiadł na mieliźnie i uszkodził kadłub. Co prawda na jego pokładzie nie znajdowała się duża ilość ropy naftowej, jednak ta, która pozostała i miała służyć jednostce na powrót do portu, zaczęła szybko wyciekać. Na nieszczęście miejsce, gdzie statek osiadł, znajduje się blisko parku narodowego.

(fot. PAP/EPA/Eshan Juman / Greenpeace Africa HANDOUT)

Czarna maź zaczęła unosić się na lazurowych wodach wokół wyspy. Z czasem dotarła na plaże i skaziła dziewicze tereny. Dla mieszkańców państwa to nie tylko katastrofa związana z przyrodą, ale cios w serce gospodarki kraju, którego dochód w dużej mierze opiera się na turystyce i jej koronnym klejnocie – wielkich plażach. Te zanieczyszczone przez ropę nie będą w stanie przyciągać turystów i generować dochodu.

Norylsk

Ekologiczne zniszczenia nie dotyczą tylko mórz. Pod koniec maja doszło do tragedii w leżącym na Syberii Norylsku. Osunęły się podpory pod zbiornikami z ropą naftową, które należały do okolicznej elektrowni. Na skutek wycieku dwudziestu tysięcy ton ropy doszło do pożaru. Jednak to nie on spędzał sen z powiek naukowcom i lokalnym władzom. Ropa wsiąkła w ziemię i zaczęła przenikać do okolicznych zbiorników wodnych, między innymi do kilku rzek, w tym Piasiny, która łączy się bezpośrednio z Morzem Karskim, częścią Oceanu Arktycznego.

„Z powodu wycieku zagrożone są rzeki Dałdykan, Ambarnaja, Piasina, jezioro Piasino i Morze Karskie. Ekolodzy i regionalni aktywiści biją na alarm, żądają wprowadzenia stanu nadzwyczajnego na poziomie federalnym, powołując się na rozporządzenie resortu spraw nadzwyczajnych z 2004 r., z którego jasno wynika, że każdy wyciek ponad 20 tys. ton materiału palnego lub 5 tys., jeśli trafił on do zbiorników wodnych, powinien skutkować taką decyzją. Aktywiści z rosyjskiego oddziału WWFF, międzynarodowej organizacji zajmującej się ochroną fauny i flory, podkreślają, że bez dodatkowych środków zaradczych katastrofa ekologiczna jest nieunikniona” – pisała o sprawie „Gazeta Wyborcza”.

Śledztwo, które rozpoczęto po katastrofie, wykazało, że konstrukcja zbiornika wymagała gruntownego remontu i została oddana do eksploatacji z naruszeniem procedur i bez wymaganej ekspertyzy. Co ciekawe, firma, do której należy ośrodek przemysłowy – Nornikl – wprost przyznała, że osunięcie się podpór zbiorników mogło nastąpić na skutek topnienia wiecznej zmarzliny w wyniku zmian klimatycznych.

Co najmniej 15 tysięcy ton paliwa trafiło do rzek Ambarnaja i Dałdykan. „Olej napędowy płynie po rzece. Zapach jest nie do zniesienia. Nie można się zbliżyć. Rzeka ropy płynie, można tankować samochody” – opowiadał mieszkaniec Norylska, cytowany przez rosyjską sekcję Radia Swoboda.

„Miasto stało się zakładnikiem Norylskiego Niklu, ludzie chodzą tu po odpadach przemysłowych, oddychają dwutlenkiem siarki, nikt nie reaguje na ich skargi. Koncern zasłynął na całym świecie ze skali emisji dwutlenku siarki do atmosfery” – relacjonowała z kolei „Nowaja Gazieta”.

„Skutki katastrofy ekologicznej, do której doszło w tym miejscu, nie zostaną zwalczone, dopóki nie zostanie rozwiązany wieloletni problem z górniczo-metalurgicznym kombinatem w Norylsku. Zatruta gleba i woda. Dno rzek pokryte zawiesiną. Emisja gazu i dwutlenku siarki. Norylski Nikiel nie płaci za zanieczyszczenie środowiska” – mówił lokalny działacz Giennadij Połtorychin.

Mieszkańcy są zdania, że do publicznej informacji nie podano rzeczywistych rozmiarów katastrofy. Możliwe, że jej prawdziwa skala zostanie ujawniona dopiero po latach lub nie poznamy jej wcale. Zanieczyszczenia, które są stale obecne w glebie i wodzie, mogą stanowić poważne zagrożenie dla zdrowia i życia mieszkańców.

Dziennikarz, publicysta, redaktor DEON.pl. Pisze głównie o kosmosie, zmianach klimatu na Ziemi i nowych technologiach. Po godzinach pasjonują go gry wideo.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Chciwość i głupota niszczą ten świat
Komentarze (3)
KA
~Kapitan Arianator
28 sierpnia 2020, 19:33
Przede wszystkim sposób walki ze zmianami klimatycznymi może jeszcze bardziej zaszkodzić naturze. Po pierwsze zbyt łatwo postawiono krzyżyk na energii jądrowej. Bez technologii jądrowych (reaktorów IV generacji) nie pozbędziemy się odpadów. Energetyka jądrowa jest też kluczowym źródłem energii, który pozwala na ograniczenie emisji CO2. Po drugie moda na samochody elektryczne jest szkodliwa dla środowiska. Pojazdy te wymagają akumulatorów zawierających trujące substancje. Lepszym rozwiązaniem jest wodór i paliwa syntetyczne. Nie będą one wymagać wielkich akumulatorów.
RD
~Robertus Dianthus
28 sierpnia 2020, 22:04
To ja jeszcze dodam w kwestii samochodów elektrycznych, że poza koniecznością wydobycia lantanu, czyli metalu ziem rzadkich, ten "prund" skądś się musi brać, w przypadku Polski bierze się on głównie z węgla, a więc w zasadzie jest tak, jakby mu sypać węglem (plus utraty energii podczas procesów w elektrociepłowni itd.).
KK
~Krzysztof K
4 września 2020, 17:14
Pozwolę sobie trochę sprostować: Paliwa syntetyczne - bardzo mała efektywność, potrzeba ogromnych obszarów uprawnych. Bilans CO2 może być wręcz ujemny jeżeli pod uprawy roślin do biopaliw wytniemy lasy lub osuszymy bagna. Do tego zwiększymy ceny żywności. Biopaliwa mogą mieć ew. zastosowanie w lotnictwie. Wodór - wyprodukowany z gazu ziemnego jest nadal paliwem kopalnym. Produkcja za pomocą elektrolizy oznacza duże zużycie prądu w całym cyklu: prąd -> elektroliza -> sprężanie -> transport -> pompowanie -> ogniwa paliwowe -> bateria -> silnik elektryczny. To około 3x tyle, co w samochodzie elektrycznym, gdzie mamy: prąd -> bateria -> silnik. Źródło: https://electrek.co/2017/01/04/automotive-execs-battery-powered-cars-vs-fuel-cells/ W obecnie produkowanych samochodach elektrycznych nie używa się już akumulatorów z ołowiem, czy kadmem, a współczesne baterie li-ion można łatwo poddać recyklingowi.