Kenia: wybory prezydenckie, szansa na pokój

(fot. PAP/EPA/DANIEL IRUNGU)
PAP/ ad

Kenijczycy wybierają w poniedziałek prezydenta. Poprzednie wybory zakończyły się etnicznymi pogromami, które mocno nadwątliły wizerunek Kenii jako jednego z najzamożniejszych i najspokojniejszych krajów Afryki.

W obchodzącej półwiecze niepodległości Kenii nigdy nie dochodziło do wojskowych przewrotów, powszechnych w innych częściach kontynentu, a etniczne czy religijne spory nie przeradzały się w krwawe wojny. Kraj rządzony autorytarnie przez prezydentów Jomo Kenyattę (1963-78) i Daniela arapa Moi (1979-97) notował za to gospodarczy wzrost i przyciągał zagranicznych turystów swoimi parkami narodowymi i plażami.

Polityczny monolit zaczął się kruszyć wraz z wymuszonym przez Zachód na początku lat 90. nastaniem wielopartyjnej demokracji, gdy kenijscy politycy zaczęli odwoływać się do etnicznej solidarności, by zbierać głosy wyborców. Podczas wyborów w latach 1992, 1997 i 2002 dochodziło do lokalnych zamieszek. Rozruchy, które wybuchły w grudniu 2007 r., sprawiły jednak, że po raz pierwszy w swojej historii Kenia stanęła na progu wojny domowej.

Starcia wywołali Luo z zachodu kraju, którzy uznali się za pokrzywdzonych i oszukanych w wyborach. Byli tak pewni wygranej ich przywódcy Raili Odingi, że chwycili za broń, gdy zwycięzcą ogłoszono urzędującego prezydenta Mwai Kibakiego, z ludu Kikuju, od lat dominującego w kenijskiej polityce i gospodarce. Na ziemiach Luo zaczęły się pogromy Kikuju. Ci zaś brali odwet na Luo u siebie, w okolicach Nairobi i w środkowej części kraju. Do walk po stronie Luo przyłączyli się natychmiast Kalendżinowie, gromiąc Kikuju w dolinie Wielkiego Rowu (Kikuju stanowią ok. 20 proc. ludności 40-milionowej Kenii, a Luo i Kalendżinowie - 10-12 proc.).

W kilkutygodniowych walkach zginęło prawie półtora tysiąca ludzi, a ponad pół miliona straciło dach nad głową. Wojny udało się uniknąć dopiero, gdy zagraniczni pośrednicy przekonali Kibakiego i Odingę do ugody. Odinga ustąpił i uznał w Kibakim prezydenta, ten zaś uczynił go premierem koalicyjnego rządu. Weszli do niego także inni politycy, których obrońcy praw człowieka już wtedy oskarżali o podżeganie do etnicznych czystek i wojny.

Rok temu Międzynarodowy Trybunał Karny z Hagi oficjalnie oskarżył czterech kenijskich polityków o dopuszczenie się wojennych zbrodni. Ich proces miał zacząć się w kwietniu. Nie wiadomo jednak, czy tak się stanie, bo jeden z nich po poniedziałkowych wyborach może zostać prezydentem Kenii, a drugi jego zastępcą.

Oskarżonym o zbrodnie pretendentem do prezydentury jest 51-letni Uhuru Kenyatta, Kikuju, syn ojca niepodległości Jomo Kenyatty, a także dziedzic rodowej fortuny i finansowego imperium uznawanego za najpotężniejsze w całej Kenii. Na dziedzica tronu wybrał go już w 2002 r. ustępujący z urzędu Moi. Uhuru przegrał jednak z kretesem. Przegrał też w 2007 r., a gdy wybuchła wojna, wsparł Kibakiego i werbował bojówki Kikuju do pogromów Luo i Kalendżinów. Tych ostatnich na wojnę przeciwko Kikuju skrzykiwał William Ruto. On też został oskarżony o wojenne zbrodnie przez haski trybunał. W poniedziałkowych wyborach wystartują w zgodnym tandemie - Kenyatta na prezydenta, Ruto na jego zastępcę.

Władzę i gwarancje bezpieczeństwa może odebrać im tylko dobiegający siedemdziesiątki Odinga. W przedwyborczych sondażach Odinga i Kenyatta idą łeb w łeb. Jeśli żadnemu z nich nie uda się zdobyć już w poniedziałek ponad połowy głosów, konieczna będzie dogrywka na początku kwietnia.

Pikanterii politycznej rywalizacji Kenyatty i Odingi dodaje fakt, że podobny konflikt pół wieku temu toczyli ze sobą ich ojcowie - Jomo Kenyatta i Jaramogi Odinga. Wspólnie walczyli z Brytyjczykami o niepodległość Kenii. Kenyatta trafił do więzienia, a w geście solidarności z nim Odinga odmówił przyjęcia od Brytyjczyków posady premiera. Uważał, że władza w Kenii należy się Kenyatcie. Ten zrobił go najpierw swoim zastępcą, ale już po trzech latach pokłócił się z nim, kazał wyrzucić z pracy i wtrącić do więzienia. Od tamtych czasów Luo znad Jeziora Wiktorii uważają, że są w Kenii dyskryminowani i oszukiwani przez bogatych i zaradnych Kikuju.

Choć o urząd prezydenta ubiega się jeszcze sześciu pretendentów, liczą się tylko Uhuru Kenyatta i Raila Odinga. Obaj są zdeterminowani, by wygrać. Kenyatcie grozi proces i więzienie w Hadze, a dla starzejącego się Odingi będzie to zapewne ostatnia szansa, by zostać prezydentem. Kenijscy działacze praw człowieka niepokoją się, by postawieni pod murem pretendenci do władzy nie spróbowali zdobyć jej za wszelką cenę.

W ostatnim tygodniu przed wyborami działacze praw człowieka alarmowali, że Luo wyjeżdżają z Nairobi, a ich stolicę Kisumu porzucają Kikuju i Kalendżinowie. W ostatnich dniach przed wyborami niepokojąco wzrosła też sprzedaż maczet.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kenia: wybory prezydenckie, szansa na pokój
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.