Wszyscy jesteśmy z Atlantydy
W wierszach Szymborskiej uderzała mnie zawsze ich figlarność - na poły radosna, na poły sarkastyczna opowieść o człowieku, który znaczy niewiele, choć jest tak ważny.
Co tu rozumiem przez figlarność? Przywołam Jana Kochanowskiego (z Pieśni XXIV):
Zegar, słyszę, wybija,
Ustąp, melankolija!
Dosyć na dniu ma statek,
Dobrej myśli ostatek.
U Boga każdy błazen,
Choć tu przymówki prazen,
A im się barziej sili,
Tym jeszcze więcej myli.
A kto by chciał na świecie
Uważyć, co się plecie,
Dziwnie to prawdy blisko,
Że człek - boże igrzysko.
Człowiek to figiel, boże igrzysko. A w naszej epoce - niejednokrotnie igrzysko bez-bożne, istota oddana śmierci, historii, namiętnościom, miłościom, złośliwym i szczęsnym trafom losu. I bodaj tak opisywała człowieka Szymborska, gdy już skończyła z patosem swoich nieszczęsnych stalinowskich wierszyków: osobę ludzką - igraszkę losu, trochę śmieszną, trochę poważną, na poły złożoną ze słów i z nie-istnienia, z mitów, z tęsknoty drugiego człowieka i zwierzęcia: "umrzeć, tego nie robi się kotu...".
Szymborską śpiewał Grzegorz Turnau. I właściwie pierwszy jej wiersz, w jakim na dobre się rozkochałem, to była "Atlantyda" w jego aranżacji. Krakowski bard wydobył mistrzostwo śpiewnej i lakonicznej frazy pełnej przypuszczeń, niepewności, domniemań:
Istnieli albo nie istnieli.
Na wyspie albo nie na wyspie.
Ocean albo nie ocean
połknął ich albo nie.
Czy było komu kogoś słuchać kogo?
Czy było komu walczyć z kim?
Działo się wszystko albo nic
tam albo nie tam.
(...)
Meteor spadł.
To nie meteor.
Wulkan wybuchnął.
To nie wulkan.
Ktoś wołał coś.
Niczego nikt.
Na tej plus minus Atlantydzie.
Ale ta krotochwila, ten żart, jakim jest niepewność istnienia, dobrze obrazowana przez zatarte napisy na starych grobach, nie zawsze da się opowiedzieć z pobłażliwym czy pogodnym uśmiechem. Bo czasem grymas zastyga na twarzy: gdy stajemy twarzą w twarz ze zbrodnią, albo okrucieństwem, z nieuniknionym wyrokiem śmierci, z którym nie chce się pogodzić pasja życia. Wtedy kultura, której częścią niezbywalną jest poezja, daje szansę by rozpaczy i niemocie cierpiących zmysłów przydać znaczenia. A przez archetypiczność obrazów łączy nas we wspólnocie tych, co z pewnością zaznają grozy, ale jeszcze nic o tym nie wiedzą, lub tylko przeczuwają wielki strach: to Szymborska z wiersza "Chwila w Troi":
Małe dziewczynki
z wieży uśmiechu
patrzą na katastrofę.
(…)
Małe dziewczynki
na tle spustoszenia
w diademie płonącego miasta
z kolczykami lamentu powszechnego w uszach.
Blade i bez jednej łzy.
Syte widoku. Tryumfalne. Zasmucone tym tylko, że trzeba powrócić.
Małe dziewczynki
powracające.
I jeszcze w tej kronice rzeczy ostatecznych jest suche sprawozdanie: dokument, banał śmierci, który widzieliśmy już chyba wszyscy, jeśli jesteśmy ludźmi dorosłymi i/lub dojrzałymi. Życie i śmierć, które splatają się ze sobą jak kochankowie. Smak nieodwracalnego i kształty powszednich rzeczy:
Rozbolała mnie głowa. Kto komu umiera?
Chwaliłem medycynę i trzy fiołki w szklance.
Opowiadałem o słońcu i gasłem.
Jak dobrze, że są schody, którymi się zbiega.
Jak dobrze, że jest brama, którą się otwiera.
Jak dobrze, że czekacie na mnie przy stoliku.
Szpitalna woń przyprawia mnie o mdłości"
("Relacja ze szpitala").
Co mi pozostanie zatem po Szymborskiej? Być może przekonanie, że wszyscy jesteśmy z Atlantydy. I z płonącej Troi. I z innych jeszcze miejsc, które cieszą i "przyprawiają o mdłości", z tego igrzyska, w którego dalszą część wstąpiła wczoraj poetka.
Skomentuj artykuł