"Przekroczył granicę i pokazał, że można" - mówi m.in. Marcin Lewandowski. "To akcja PR-owa, nie mająca nic wspólnego z normalnym bieganiem" - twierdzą sceptycy.
To, że Kipchoge stworzono sztucznie idealne warunki do biegania, to pewne. Miał nie tylko 41 tzw. zająców, którzy się wymieniali i byli odpowiedzialni za narzucenie idealnego tempa, ale i jechał obok niego samochód, który cały czas mówił Kenijczykowi, jakie ma międzyczasy. On sam miał skupić się wyłącznie na bieganiu. Trudno zatem porównać to wszystko ze zwykłą rywalizacją w maratonie, gdzie wiele zależy od przypadku.
"To był najlepszy moment mojego życia, kiedy zorientowałem się, że do mety zostało kilkaset metrów, a ja jestem na kursie na rekordowy wynik" - przyznał później 34-letni Kipchoge, mistrz olimpijski z Rio de Janeiro.
"To był najlepszy moment mojego życia, kiedy zorientowałem się, że do mety zostało kilkaset metrów, a ja jestem na kursie na rekordowy wynik"
Czas nie może zostać uznany przez World Athletics (dawniej IAAF) za rekord świata. Szereg warunków do tego nie zostało spełnionych. Co oznacza, że rekordowy wynik nadal wynosi 2:01.39 i należy do... Kipchoge. Kenijczyk uzyskał go przed rokiem w Berlinie.
"Pokazałem, że na tym dystansie też nie ma żadnych limitów i człowiek jest w stanie złamać barierę dwóch godzin" - skomentował na mecie. Nie było widać po nim zmęczenia i wydawało się, że gdyby zaistniała taka potrzeba, Kenijczyk mógłby biec dalej.
Jego wyczyn jest godny podziwu, jego mentalna siła i forma fizyczna czymś niespotykanym. Ale prawdą jest także, że koncern chemiczny Ineos, który był głównym sponsorem całej akcji, nie pozostawił żadnego marginesu błędu. O wszystko zadbano. Najmniejszy szczegół tego biegu został zaplanowany. Tym bardziej, że już jedna próba się nie udała - w 2017 roku na torze Formuły 1 w Monzie także było wszystko przygotowane, ale Kipchoge wtedy nie zdołał pokonać granicy dwóch godzin w maratonie.
O przypadku w sobotę nie mogło być mowy. Nawet Wiedeń jako miejsce rozgrywania zdarzenia nie został wybrany przypadkowo. Główna aleja w stolicy Austrii latem została w dużej mierze całkowicie wyremontowana, leży świeży, równy asfalt. Nie ma na niej zakrętów, dzięki temu Kipchoge nie musiał zwalniać tempa, a pętla miała 9,6 km.
A 41 tzw. zająców, którzy regularnie się wymieniali na trasie, nie musiało kontrolować czasu, bo wystarczyło, że podążali za czerwoną laserową linią, która im wskazywała, jakie tempo muszą utrzymywać. Także buty zostały dobrane tak, żeby zapewnić Kipchoge jak największy komfort. Zostały wyprodukowane specjalnie dla niego i miały specjalną podeszwę.
Do samego końca nie było wiadomo także, o której godzinie rozpocznie się bieg. Zostało to ustalone dopiero w piątek, bo organizatorzy chcieli zapewnić jak najlepsze warunki pogodowe.
Nic dziwnego, że te wszystkie "zabiegi" organizatorów były przez wielu krytykowane. "Ale biec Kipchoge musi sam, to jest decydujące" - tłumaczono, a szef Ineos Jim Ratcliffe dodał: "W sporcie nigdy nie ma żadnej gwarancji. Wszystko może się wydarzyć. Człowiek nigdy nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego. Wystarczyłoby, żeby Eliud miał po prostu słabszy dzień, ale na szczęście tak się nie stało".
Francuska gazeta "L'Equipe" z podziwem napisała: "Eliud Kipchoge na nowo pokazuje maraton". Z kolei "Daily Mail" uważa: "To był tylko pokaz kunsztu techniki i nauki".
Co dalej z karierą Kipchoge? On sam na razie nie chciał odpowiadać na te pytania. Bez wątpienia jednak pokazał, że złamanie granicy dwóch godzin w maratonie jest możliwe, a zrobienie tego w regularnym biegu jest tylko kwestią czasu.
W 2003 roku rekord świata wynosił 2:04.55. Od tego momentu sześciokrotnie - za każdym razem w Berlinie - go poprawiano.
Skomentuj artykuł