"Nie jest całkowicie jasne, kto stoi za tymi atakami, ale sam fakt, że odpowiedzialność za nie wzięła na siebie Ansar Allah, jest i tak zły" - ocenił Griffiths, używając oficjalnej nazwy jemeńskich rebeliantów Huti.
"Ten niezwykle poważny incydent sprawia, że znacznie wzrasta prawdopodobieństwo (wybuchu) regionalnego konfliktu" - dodał.
Na tym samym posiedzeniu ambasador USA przy ONZ Kelly Craft powiedziała, że pojawiające się informacje w sprawie ataków "wskazują, że odpowiedzialność ponosi Iran" oraz że nie ma dowodów na to, że ataki przeprowadzono z Jemenu.
Z kolei ambasador Wielkiej Brytanii Karen Pierce przekazała, że jej kraj "nadal weryfikuje, co się stało i kto odpowiada za ataki". Po tych ustaleniach Londyn "omówi z partnerami, jak odpowiedzialnie postąpić" w tej sprawie - dodała.
Celem sobotnich ataków były dwie instalacje naftowe koncernu Aramco w mieście Bukajk i Churajs na wschodzie Arabii Saudyjskiej. Do ataków przyznał się wspierany przez Iran rebeliancki ruch Huti, walczący w Jemenie z siłami rządowymi; te z kolei wspiera koalicja pod przywództwem Arabii Saudyjskiej. Huti twierdzą, że do ataków użyli dronów.
Wysoki rangą urzędnik amerykański w rozmowie z agencją Reutera mówił jednak, że zakres i precyzja ataków wskazują, że zostały one przeprowadzone z Iranu, a nie z Jemenu.
Także sekretarz stanu USA Mike Pompeo ocenił, że to Teheran odpowiada za ataki na saudyjskie instalacje naftowe, z kolei amerykański prezydent Donald Trump na Twitterze zagroził uderzeniem odwetowym, nie precyzując, kogo USA uważają za sprawcę incydentu.
Na skutek ataków wydobycie saudyjskiej ropy zmniejszyło się o połowę, co spowodowało wzrost cen tego surowca. Po oszacowaniu strat koncern Aramco zapowiedział w niedzielę, że do poniedziałkowego wieczoru będzie w stanie jedynie częściowo przywrócić produkcję.
Skomentuj artykuł