Co "Diuna" może nam powiedzieć o głoszeniu ewangelii?
Trzeba uważać z siłowym przekonywaniem kogoś do swoich racji. Szczególnie gdy jesteśmy pewni w 100 proc. Zazwyczaj to nam czegoś brakuje. Tego możemy się nauczyć z „Diuny” Franka Herberta.
Wspomnienie ekranizacji pierwszej części powieści Herberta jeszcze jakiś czas będzie towarzyszyć wszystkim fanom dobrego kina, jak i samej kultowej książki science fiction. Tego należało się spodziewać po Denisie Villeneuve, reżyserze „Nowego początku” czy też „Blade Runnera 2049”.
W „Diunie” oglądamy świat wymyślony, który dzięki twórcom filmu urzeka swoim niepowtarzalnym pięknem na tyle mocno, że ma się wrażenie brania udziału w czymś dużo bardziej rzeczywistym niż postulowana fikcja. Kiedy dołożymy do tego zjawiskową muzykę Hansa Zimmera, świat pustynnej planety Arrakis pozostaje w pamięci na długo po wyjściu z kina.
Nie chcę zbyt intensywnie rozpisywać się o filmie. Zależy mi bardziej na podjęciu ciekawego wątku związanego z książkowym uniwersum Diuny. Jedną z istotnych postaci drugoplanowych w świecie Franka Herberta jest żeński zakon Bene Gessarit, który swoimi wpływami kształtuje życie polityczne w całym galaktycznym imperium. Najkrócej mówiąc, są to posępne, surowe kobiety pojawiające się w kluczowych momentach historii. Wiedzą więcej niż przeciętny zjadacz chleba i dążą do sobie wiadomych celów. Nie musisz rozumieć o co im chodzi, ale w razie potrzeby zostaniesz zmuszony, żeby im pomóc.
Okazuje się, że posępny galaktyczny zakon ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Przynajmniej tą zapamiętaną przez Franka Herberta i opisaną w jego biografii. W Bene Gessarit spotykają się inspiracje pochodzące z dwóch wspomnień z jego młodości. Pierwsze przywołuje pamięcią katolickie ciotki Heberta ze strony matki, które przymuszały przyszłego autora "Diuny" do praktyk religijnych. Musiały to być co najmniej nieprzyjemne namowy, ponieważ sam Herbert zapamiętał je bardziej jako próbę prania mózgu niż życzliwą ofertę wspólnego pójścia do kościoła. Natomiast drugim wątkiem składowym są... jezuici. Frank Herbert uczył się u jezuitów, zapamiętując ich jako zdolnych do skutecznego argumentowania prezentowanych racji. Niestety również jezuici utkwili w pamięci jako negatywni gracze, którzy sprawując całkowitą kontrolę nad dyskusją, okazywali się zawsze skuteczniejsi w debatach. Tym sposobem żeński zakon Bene Gessarit to suma składowa pobożnych ciotek i mających zawsze rację jezuitów.
Z dużą łatwością jestem w stanie za pomocą takiej historii opowiedzieć moje doświadczenia młodości. Co więcej, wydaje się, że nie jestem odosobnionym przypadkiem. Rzeczywistość lat 90. w Polsce była polem do popisu dla „usilnych starań ewangelizacyjnych”, które nie pozostawiały alternatywy. Co prawda nie miałem doświadczenia „przemocowych jezuitów” (ci, pojawili się w moim życiu w XXI wieku i dalecy byli od jakiejkolwiek formy przymusu). Jednak wystarczy zaledwie chwila, bym znalazł w moich wspomnieniach męskich i żeńskich kandydatów na Bene Gessarit.
Polska literatura zostawia ślad takiego nadgorliwego przekonywania do czyjejś wielkości i doskonałości. Gombrowiczowska „gęba” oraz legendarne „Słowacki wielkim poetą był!” trochę nas uspokaja. Jednak zdecydowanie trudniej przejść nad zjawiskiem do porządku dziennego, gdy przypomnimy sobie wyróżnienie w plebiscycie na Młodzieżowe Słowo Roku 2017. Młodzi nazwali robienie rzeczy nonsensownych, niekiedy szkodliwych dla innych terminem „odjaniepawlać”. Tym razem dostało się Bogu ducha winnemu Janowi Pawłowi II.
Nie wspominam Jana Pawła II, aby drażnić. Chcę tylko skutecznie odnieść zjawisko do nas samych. Osobiście muszę przyznać, że fenomen obrzydzania komuś chrześcijaństwa nie jest mi obcy. Wręcz przeciwnie. Mam na koncie kilka sytuacji, w których co prawda nie brakowało mi trafności argumentów w opowiadaniu o Jezusie Chrystusie. Jednak zabrakło prostej cechy, której najwyraźniej nie doświadczył również od swoich ciotek oraz od jezuitów autor "Diuny". Zabrakło mi radości Ewangelii.
"Radość Ewangelii napełnia serce oraz całe życie tych, którzy spotykają się z Jezusem. Ci, którzy pozwalają, żeby ich zbawił, zostają wyzwoleni od grzechu, od smutku, od wewnętrznej pustki, od izolacji. Z Jezusem Chrystusem rodzi się zawsze i odradza radość" (papież Franciszek, "Evangelii gaudium"). Radość ta jest z pewnością daleka od sztucznego uśmiechu akwizytora zachęcającego do nabycia zbędnego garnka. Radość Ewangelii to wewnętrzna wartość, która przemienia nasze opowieści o Jezusie z kolejnej nowiny w Dobrą Nowinę.
Radości Ewangelii nie da się zdobyć raz na zawsze. Można ją łatwo stracić. "Zapraszam każdego chrześcijanina, niezależnie od miejsca i sytuacji, w jakiej się znajduje, by odnowił dzisiaj swoje osobiste spotkanie z Jezusem Chrystusem, albo przynajmniej podjął decyzję gotowości spotkania się z Nim, szukania Go nieustannie każdego dnia. Nie ma racji, dla której ktoś mógłby uważać, że to zaproszenie nie jest skierowane do niego, ponieważ «nikt nie jest wyłączony z radości, jaką nam przynosi Pan». Kto zaryzykuje, by uczynić mały krok w kierunku Jezusa, tego Pan nie zawiedzie, przekona się, że On już na niego czekał z otwartymi ramionami" ("Evangelii gaudium").
Oby udało się nam pozytywnie odpowiedzieć na to zaproszenie. W przeciwnym razie w krótkim czasie staniemy się „katolickimi ciotkami ze strony matki”…
Skomentuj artykuł